Więc tak. Sobota zaczęła się normalnie, tak jak w każdym polskim domu – kiedy wszyscy pochłonięci są odsypianiem tygodnia pracy znalazło się 45 zapaleńców , którzy zaczęło właśnie realizację niecnego planu pod kryptonimem „parkrun Świnoujście nr 337". Też dałem się wkręcić – pobudka o 8.00, sprawdzenie pogody i chęci, oporządzenie, odszukanie i skompletowanie outfitu, szybki spacer z piesełem, czułe pożegnanie z rodziną (żegnali mnie jakbym miał już nie wrócić – nie wiem czemu), ściągnięcie pajęczyn z kijków i w drogę. Po drodze dopadł mnie niepokój, że czegoś zapomniałem i był on uzasadniony – nie wziąłem kodu użytkownika – i do niepokoju doszedł dylemat, wracać czy nie wracać. Ale okazało się, że rześkie prawie wiosenne powietrze towarzyszące pięknej pogodzie oraz mojej eskapadzie okazało się zbawienne dla mojego umysłu i zreflektowałem się że mogę ściągnąć kod na telefon. Ufff. Idę dalej. W parku pustawo, gdzieniegdzie migają znajome twarze (chyba biegają w nocy wariaci jedni, ale bezproblemowo udaje mi się dotrzeć na miejsce. Szybkie przywitanie z chłopakami a z dziewczynami uściski (a co – żona nie patrzy to można). Zawodnicy podekscytowani, pierwszaki instruowane przy mapce, załatwianie jakiś interesów, przekazywanie nowinek, chwalenie się osiągnięciami i nowymi gadżetami (często pada stwierdzenie – wcale to nie nowe, przecież biegam już z tym od dwóch dni i wcale nie musiałem brać na to kredytu, fotki ze znajomymi i obcymi (ponoć nawet paru niewinnych spacerowiczów też na zdjęcie się załapało). No i zaczęło się – koordynatorka dała sygnał do przejścia na linię startu, serce mocniej zabiło, zegarek nastawiony, kijki zapięte, myśli zebrane, taktyka obrana, ostatnia wspólna fota (pewnie dlatego, żeby było wiadomo kto wystartował i czy wszyscy wrócili). I.... ruszyli. Ja jako patyczak w tyle stawki, ale oglądam się – jest ktoś za mną – czyli mam szansę ukończyć na nieostatnim miejscu. Co prawda mówią, że niby nikt się nie ściga, że nikt nie goni, że niby dla treningu przyszli, ale sami wiecie, jak to jest – pada komenda „start" a w głowie każdego sportowca zachodzi nieodwracalny proces rozłączenia głowy z nogami – Coco Jumbo i do przodu. Idę. Nic się nie dzieje. Kije mają lekką podsterowność i trochę wyrzuca na zakrętach, ale daję radę. Podziwiam piękne okoliczności przyrody – świnoujski Park Zdrojowy o tej porze wygląda nieco jak Dolina Pięciu Stawów – co prawda fauna pochowana po krzakach nie ujawnia się ale też jest pięknie. I niepostrzeżenie pierwsze kółko minęło. Tuż przed metą dubluje mnie tylko dwóch zawodników – kurczę szybcy są. Przy mijaniu punktu kontrolnego szybki rzut oka na ławeczkę zwaną „bufetem" – picie jakieś jest, defibrylator jest także mnie w razie co odratują – zdecydowałem, że idę dalej. I ponowny spacer po ponoć najpiękniejszej parkrunowej trasie w Polsce (a co – niech zazdraszczają ci co nie byli tutaj), tempo ok, nawet przez moment naszła myśl o biciu swojej życiówki więc staram się jak nigdy (na koniec wyszło tak jak zawsze). I w końcu zejście z górki, ostatnia prosta i jest... upragniona meta.