niezalezna.pl • Wtorek [21.10.2008, 06:39:06] • Polska

„POD PARAGRAFEM”: TEMIDA BYWA ŚLEPA

Pomyłki wymiaru sprawiedliwości ponoć wpisane są w ryzyko zawodowe. A może to jedynie nieudolność niewłaściwych ludzi na tak ważnych stanowiskach?! Bo jak inaczej nazwać skazanie człowieka bez sprawdzenia jego tożsamości.

Marcin C. z Poznania to wręcz książkowy przykład niebieskiego ptaka, który utrzymywał się z kradzieży i włamań. Na dodatek był kiepski w swym fachu, bo co rusz wpadał w ręce policjantów. Podobnie było po rozboju na trzech uczniów. Grożąc chłopcom nożem zabrał im 10 złotych. Kilka dni później został zatrzymany i doprowadzony do Komisariatu Policji Poznań Stare Miasto. Tam trafił przed oblicze mundurowego, który kojarzył rzezimieszka z poprzednich spraw. I dlatego dał się wpuścić w maliny. Bandyta powiedział, że nazywa się Tomasz C., podał też inne dane. W rzeczywistości były to personalia brata dziewczyny, z którą spotykał się Marcin. Policjant popełnił kardynalny błąd. Nie zażądał dokumentów, nic nie sprawdził w bazie danych, a w protokole przesłuchania potwierdził podane informacje adnotacją „znany osobiście”. I tak zaczął się sądowy korowód, ale już z Tomaszem C. w roli głównej, choć ten w tym czasie przebywał w Hiszpanii. Marcin był tak wyrachowany, że spotykając się z siostrą chłopaka zdobywał informacje o wezwaniach i karnie się na nie zgłaszał, choć jako Tomasz. Podczas pierwszej rozprawy sędzia wprawdzie domagała się dowodu osobistego, ale Marcin powiedział, że zapomniał. To wystarczyło. Sprawa była banalna, bo świadkowie rozpoznali napastnika, a ten przyznał się do winy. Marcin przeprosił napadniętych chłopców, a nawet płakał. Wyrok zapadł od razu. Z tym, że formalnie skazano Tomasza, a nie Marcina. Ten pierwszy wrócił do domu po kilku miesiącach i od razu dopadły go kłopoty. Okazało się, że przyjaciel siostry nie zapłacił orzeczonej grzywny, a przez to nie spełnił warunków zawieszenia kary pozbawienia wolności. Dochodzenie do prawdy zajęło niewinnemu chłopakowi ponad dwa lata. Sędzia, która popełniła karygodny błąd, nadal orzeka w poznańskim sądzie. Jej przełożeni uważają, że błędy zdarzają się tylko tym co nic nie robią.

Więzienne podmianki

Zazwyczaj ludzie bronią się rękoma i nogami przed pobytem w więzieniu. Są jednak tacy, którzy trafiają do celi z własnego wyboru. A co najdziwniejsze nie za swoje grzeszki. Na dodatek „klawiszom” nie udaje się wykryć ich mistyfikacji. Filmowa fikcja? Nie, prawdziwe historyjki znad Wisły.
23-letni Jakub R. był na bakier z prawem. Za handel narkotykami został skazany na półtoraroczną karę więzienia, ale w trakcie procesu pozostawał na wolności. W międzyczasie trafiła mu się okazja, aby wyjechać na saksy do Irlandii. W końcu jednak przyszedł termin stawienia się do zakładu karnego. Wtedy Jakub poprosił o pomoc rok młodszego brata Macieja. I ten pojawił się przed bramą aresztu w Szamotułach. Miał przy sobie oryginalny paszport brata, a więzienna administracja nie zorientowała się, że na zdjęciu jest inny mężczyzna. Maciej został więc przyjęty w poczet więźniów. Na pryczy spędził kilka miesięcy i prawdopodobnie nikt nie zorientowałby się w podmiance. Gdyby nie tragiczna śmierć Jakuba. Chłopak nie wytrzymał trudów emigracji popełniając samobójstwo. Informacja o jego śmierci dotarła do polskich prokuratorów, którzy byli zdumieni, bo według oficjalnych dokumentów chłopak przebywał w szamotulskiej celi.
Jeszcze śmieszniej było – choć jak dla kogo – kilka lat temu w Zakładzie Karnym w Jaśle. Miał tam trafić Rafał H., którego skazano za pobicie. Wolność tak mu się jednak spodobała, że do kryminału wysłał kolegę wyposażonego w fałszywe dokumenty. I w tym przypadku „klawisze” zostali wystryknięci na dudka, bo Aleksander K. na państwowym wikcie spędził wiele tygodni i nikt się nie zorientował. Sprawa się wydała dopiero, gdy Rafał dopuścił się kolejnego przestępstwa i tym razem osobiście trafił do celi. Wtedy okazało się, że on już siedzi. Przynajmniej teoretycznie.

Liczy się statystyczna sztuka

Nader często zdarza się, że o przestępstwo oskarżani są niewłaściwi ludzie. Nierzadko winne temu są błędne wskazówki podawane przez świadków i nieświadome wprowadzanie śledczych na zły tor. To można jeszcze zrozumieć. Trudno jednak pojąć pewne wydarzenia z Krakowa. W tamtejszym sądzie za napad na kantor skazano Bogu ducha winnego mężczyznę. Jedynym dowodem przeciwko niemu było rozpoznanie przez ofiarę przestępstwa. Problem w tym, że obrabowanemu przedsiębiorcy najpierw pokazano zdjęcie podejrzanego, a dopiero po tym zrobiono okazanie. Nic dziwnego, że wskazał człowieka z fotografii. Wyrok był surowy. 10 lat. Mężczyzna odsiedział niemal połowę. Wolność odzyskał dopiero, gdy rozbito słynną bandę „Krakowiaka”. Jej członkowie przyznali się również do napadu na krakowski kantor. W pewnym momencie doszło do absurdalnej sytuacji, że jeden człowiek odsiadywał wyrok za przestępstwo, za które mieli odpowiadać inni.
Natomiast do domu Krzysztofa B. z Tychów dotarł wyrok skazujący go na płacenie alimentów. Ponieważ był człowiekiem żonatym awantura była nielicha, choć mężczyzna zapewniał, że nic nie wie o nieślubnym dziecko. Sprawa wyjaśniła się dopiero po interwencji w sekretariacie sądu. Okazało się, że pismo rzeczywiście miało trafić do Krzysztofa B., ale mieszkającego w Ostrowcu Świętokrzyskim. I wbrew pozorom taka pomyłka wcale nie jest zabawna.
Bez wątpienia za to wyjątkowym skandalem była sprawa z Zielonej Góry. Przed miejscowym Sądem Okręgowym toczył się proces szajki handlującej narkotykami. Przywódcy gangu byli tymczasowo aresztowani. I nagle wszyscy odzyskali wolność. Policjanci i prokuratorzy uczestniczący w rozbiciu bandy byli zszokowani. Okazało się, że sędziowie „zapomnieli” wysłać wniosku o przedłużenie aresztu, a tym samym służba więzienna musiała wypuścić gangsterów.
Opisaliśmy pomyłki, które wynikały raczej z niefrasobliwości pracowników wymiaru sprawiedliwości lub – mówiąc już wprost – z braku kompetencji, aby pracować w tak ważkim resorcie. Dużo złego dzieje się jednak również z powodu nieuczciwości sędziów, prokuratorów, czy nawet zwykłych sekretarek, które – o dziwo!!! – mają olbrzymią władzę. Do dziś w Poznaniu wspomina się proces grupy kobiet, które pracowały w wydziale karnym i penitencjarnym tamtejszego Sądu Okręgowego i umożliwiły wcześniejsze wyjście na wolności sporej grupce przestępców. Oczywiście, nie był to odruch współczucia, ale konkretnie wyceniona usługa. Mogły to robić długimi miesiącami, bo pozostawały poza wszelką kontrolą.

Źródło: https://iswinoujscie.pl/artykuly/7018/