Paulina Olsza: Cofnijmy się w przeszłość do lat Twojego dzieciństwa. Czy Tomek już jako mały chłopiec wskakiwał na stół w czasie Wigilii i prezentował zachwyconej rodzinie swoje pierwsze gitarowe dokonania?
Tomasz Litra: Nie, to było trochę inaczej. Najczęściej wiosną albo jesienią, gdy mama kazała mi grabić ogród, brałem grabki i zamiast sprzątać, udawałem, że gram na gitarze. Paletki do badmintona też były bardzo praktyczne – gdy odbijanie lotki z siostrą po jakimś czasie mnie nudziło, zaczynałem sobie brzdękać na moim niby-instumencie. Nie myślałem o tym, żeby do ręki wziąć prawdziwą gitarę, bo dookoła siebie miałem pełno przedmiotów, które mogły mi ją zastąpić.
P.O.: Kiedy dostałeś swoją pierwszą gitarę?
T.L.: Moja pierwsza gitara nie należała do mnie, tylko do mojej siostry, która wymarzyła sobie któregoś pięknego dnia, że chciałaby mieć „akustyka”. To było, gdy chodziłem do 5 klasy podstawówki. Ponieważ moja siostra jest tzw. „córeczką tatusia”, ojciec kupił jej porządną gitarę, aby mogła realizować się muzycznie. Zapał opuścił Magdę po dwóch tygodniach, a ja stwierdziłem, że szkoda by było, żeby gitara pozostała tylko domowym eksponatem. Zawsze chciałem grać, lubiłem muzykę, więc zacząłem powoli uczyć się akordów. Minęło pół roku, zanim tym, czym się zajmowałem, mogłem pochwalić się chociażby przy ognisku. Po kolejnych 2 miesiącach przyszedł czas na pierwszy koncert.
P.O.: Pamiętasz pierwszy utwór, który zagrałeś w całości?
T.L.: Pewnie, że tak, takich chwil się nie zapomina. To było „Hey Joe” Jimiego Hendrixa. Pamiętam nawet, że ojciec był na mnie zły, że na samym początku uczę się takich trudnych piosenek. Denerwował go chyba fakt, że jemu nigdy nie udało się zagrać tego kawałka do końca (śmiech).
fot. Artur Kubasik
P.O.: Twoja muzyczna święta trójca. Kto i dlaczego?
T.L.: Absolutny i niezachwiany złoty medalista to dla mnie Jimy Hendrix. Chociażby za to, że gdy go usłyszałem, postanowiłem zacząć grać na gitarze. Oglądałem wtedy program Zbigniewa Hołdysa na VH1 i zobaczyłem na ekranie czarnoskórego faceta z gitarą. Nazwisko Hendrixa przewinęło się już wcześniej przez moje życie kilkakrotnie, ale w zasadzie nigdy nie zastanawiałem się na tym, dlaczego właśnie jego tak wszyscy ubóstwiają. Posłuchałem kilku kawałków Jimiego i potem istniał dla mnie już tylko on i jego muzyka. Hendrix był, jest i będzie dla mnie największym geniuszem muzycznym wszechczasów. Pod koniec lat 60’ na swojej gitarze potrafił naśladować różne dźwięki przyrody, strzał karabinu maszynowego... To było bardzo nowatorskie jak na owe czasy, śmiało można powiedzieć, że wyprzedził epokę o dobre 30 lat.
Drugim moim ulubionym gitarzystą jest David Gilmour, długoletni muzyk zespołu Pink Floyd. Gilmour jest melodykiem, w swoje dźwięki wkłada bardzo dużo serca, w przeciwieństwie do Hendrixa, który był bardziej psychodeliczny.
Jeśli chodzi o dopełnienie mojej ulubionej trójcy artystów, to mam z tym zawsze problem. Do Freddiego Mercury’ego miałem zawsze pewien sentyment, aczkolwiek uwielbiam też Pata Metheny’ego – amerykańskiego gitarzystę jazzowego. Jest on dla mnie jak by nie było wzorem, pokazuje, że grać na gitarze można ze spokojem, luzem, uśmiechem, pomimo wykonywania bardzo ciężkich technicznie utworów.
P.O.: Kiedy odbył się Twój pierwszy poważny koncert?
T.L.: To było w 2002 roku, grałem kilka kawałków z moim katechetą z okazji Dnia Kobiet. On był bardzo stremowany, a ja muszę przyznać, że jak na pierwszy raz na scenie to czułem się bardzo swobodnie, ciągle mówiłem coś do mikrofonu, żartowałem z publicznością. Ogółem rzecz biorąc można powiedzieć, że to właśnie mój katecheta zaraził mnie Hendrixem, pożyczył mi kilka kaset. Potem doszło do tego, że udawałem chorobę, żeby zostać w domu i słuchać muzyki, albo po prostu uciekałem z lekcji.
Pierwszym poważniejszym koncertem, który notabene okazał się kompletną klapą, był występ z okazji wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Impreza odbywała się przy Amber Balticu w Międzyzdrojach i była totalną porażką, bo nasz dźwiękowiec nie zadbał o to, żebyśmy słyszeli to, co gramy. Elektryki nie mają pudła rezonansowego, nie byliśmy w stanie dosłyszeć tego, co wykonujemy. Potem miło wspominam współpracę z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy, czyli moim pierwszym występem przed pełną widownią. Wtedy nawet jeszcze śpiewałem, ale różne ciekawe opinie dotyczące mojego głosu spowodowały, że wokal został zawieszony (śmiech). A całkiem poważnie – śpiewałem jako Tomek, nie starałem się nikogo naśladować, niektórym się podobało, chwalili, inni mieli jakieś zastrzeżenia. O gustach się nie dyskutuje, trudno przecież zadowolić wszystkich.
P.O.: Piszesz teksty piosenek?
T.L.: Teksty może nie, ale zdarza mi się napisać wiersz. Pierwszy stworzyłem z nudów, w biurze mojej mamy. Pamiętam, że dotyczył nirwany – nie zespołu tym razem, ale stanu ducha. Staram się ubierać w słowa to, co widzę, wyrażać siebie nie tylko muzyką, ale także innymi formami.
fot. Artur Kubasik
P.O.: Planujesz się kształcić w kierunku muzycznym?
T.L.: Postanowiłem sobie, że po maturze zrobię sobie rok przerwy i poświęcę go na muzykę. Będę jeździł na różne koncerty, starał się pokazać i mam nadzieję, że wpłynie to pozytywnie na moją ewentualną dalszą muzyczną przyszłość. Nie wróżę sobie nagrania płyty, zarobienia miliona dolarów i lenistwa do końca życia, ale fajnie by było, gdyby coś ruszyło. Jak na mój wiek i umiejętności to przyznam się szczerze, że zainteresowanie tym, co robię, jest duże, fajnie się to rozwinęło, pomimo tego, że Świnoujście nie jest dużym miastem. Jeśli z muzyką mi nie wyjdzie, to łapię szkolne papiery i idę na studia. A jeżeli się uda, to super. Przynajmniej nie będę musiał kontynuować edukacji (śmiech).
P.O.: Spełniło się już jakieś Twoje wielkie muzyczne marzenie?
T.L.: Mam to szczęście, że w ubiegłym roku pojechałem na koncert Diva Gilmour’a, który zawitał do naszego kraju przy okazji obchodów 26 rocznicy powstania Solidarności. Za każdym razem, kiedy przypominam sobie o tym wydarzeniu, przechodzi mnie dreszcz. To było coś pięknego. Nawet w drodze na koncert nie dochodziło do mnie, że zaraz zobaczę, jak mój numer dwa na liście wszechczasów czaruje i hipnotyzuje tłumy. Cały czas moje pesymistyczne podejście mówiło mi, że w ostatniej chwili odwołają występ. Gdy ten 60-letni pan wyszedł już na scenę i zaczął grać, miałem łzy w oczach. Spełniło się marzenie marzeń.
P.O.: Jesteś zwolennikiem kupowania oryginalnych płyt, czy dopuszczasz też kopiowanie muzyki z Internetu?
T.L.: Jeżeli mam jakieś pieniądze, które starczą mi na płytę, a jednocześnie wiem, że istnieje tysiąc innych ważniejszych potrzeb do zaspokojenia, to oczywiście ... kupuję płytę. Nie wiem czemu, po prostu uważam, że oryginalna płyta ma w sobie to ‘coś’. Jeśli ściągam już jakąś płytę, to późniejsze wyciąganie jej z pudełka i wkładanie do odtwarzacza jest pozbawione magii. Często robię więc tak, że jak tylko uda mi się zebrać trochę funduszy, to biegnę do sklepu i kupuję tę samą płytę, którą ‘wypaliłem’ tydzień wcześniej. Ściąganie utworów z Internetu jest czasami koniecznością, bo wielu artystów nie wydaje swoich płyt na naszym rynku muzycznym. Poza krążkami uwielbiam też słuchać muzyki ze zwykłych kaset – brzmienie jest dla mnie o wiele prawdziwsze.
P.O.: A co jeśli chodzi o ostatnie muzyczne fascynacje?
T.L.: Niczego nowego ostatnio nie odkryłem, chyba że półtora roku można uznać za krótki okres czasu. Wszystkie stacje muzyczne puszczały smutne utwory z powodu śmierci naszego Papieża. Pierwszy raz usłyszałem wtedy Nicka Cave’a i spodobał mi się jego ‘buczący’ głos i klimat, jaki tworzył tylko przy użyciu fortepianu. Kupiłem jedną, drugą, trzecią płytę i teraz ten wykonawca jest włączony na stałe w mój muzyczny świat. Od dość niedawna jestem też oczarowany muzyką orkiestrowo - chóralną, a dokładniej Requiem (Grande Messe des Morts) Hektora Berliozy. Wpadło mi to do ucha i starałem się zagrać to nawet na gitarze. Nie odrzucam też muzyki z elementami klasycznymi – bardzo podoba mi się niezwykła monumentalność, wzniosłość i tajemniczość muzyki organowej. Cały czas odkrywam też na nowo Freddiego Mercury’ego, zawsze kojarzył mi się z utworami jednego typu, teraz patrzę na niego od jego wrażliwszej strony. Na jednej z moich kaset znalazłem nawet kawałek, w którym gra na fortepianie i śpiewa arie. Jest to dla mnie artysta, który zaśpiewa całą gamę po usłyszeniu jednego dźwięku, ktoś, kto spełnił się muzycznie najbardziej ze wszystkich sław wszechczasów.
P.O.: Gdybyś nagrywał płytę, to co by się na niej znalazło?
T.L.: Na pewno nie poszedłbym po linii najmniejszego oporu i nie nagrałbym czegoś pod dyktando, żeby tylko mieć w swoim dorobku płytę. Postanowiłem, że jak już do tego dojdzie, to będę twardo obstawał przy swoim i nie szedł na kompromisy – w końcu pod wszystkim będę podpisywał się własnym nazwiskiem. Pewnie do tej pory, aż ktoś zaproponuje mi kontrakt, minie trochę czasu i będę miał większy bagaż doświadczeń. Jedno jest pewne – nie chciałbym, aby była to muzyka ciężka, typowo rockowa. Chodziłoby mi raczej o coś na kształt jazzu z progresywem, coś ciepłego, przy czym można byłoby posiedzieć i porozmawiać, a jednocześnie odkrywać z pewnych momentach zaskakujące dźwięki lub nowe instrumenty. Chciałbym znaleźć swój niepowtarzalny styl.
P.O.: Myślałeś już o ewentualnym projekcie okładki?
T.L.: Musiałoby to być coś, co współgrałoby z muzyką. Może wczesny wschód słońca?
P.O.: Istnieje dla Ciebie coś takiego jak „muzyczne relikwie”? Instrument znanego artysty, skrzypce geniusza, coś namacalnego, należącego do idola, co chciałbyś posiadać?
T.L.: Jeśli miałbym nieograniczony wachlarz możliwości, to chciałbym dostać fortepian Beethovena. Zawsze o tym marzyłem, bo podobało mi się jego mocne brzmienie, poza tym w muzyce fortepianowej jest coś fascynującego, osobliwego. Wbrew pozorom nie chciałbym posiadać gitary Hendrixa. Słyszałem kiedyś taką historię, że przed laty pewien inny muzyk rockowy – Frank Zappa – kupił swojemu synowi na aukcji jeden z instrumentów Jimiego i przy odbieraniu gitary został poproszony o zagranie na niej kilku akordów. Niestety, a może całe szczęście, wszyscy przekonali się, że muzyka Hendrixa nie polegała na cudownym instrumencie, tylko niezwykłych umiejętnościach jego właściciela.
fot. Artur Kubasik
P.O.: Jakieś bliższe koncertowe plany?
T.L.: Plany są bardzo nieciekawe, bo nie mam możliwości zawiązania z jakimś innym muzykiem dłuższej współpracy. Jak już wspominałem, albo może i nie, jestem narcyzem, także muzycznym. Lubię grać sam i chociaż nie jestem jeszcze technicznie doskonały, moje dotychczasowe umiejętności i wyobraźnia wystarczą do tego, żeby powstało coś ciekawego. Jest trochę tak, że wydaje mi się, że nikt nie jest w stanie zaspokoić mnie muzycznie, nie spotkałem jeszcze basisty albo perkusisty, który wczułby się mój klimat. Jedną z nielicznych osób, która rozumiała mnie tak za sceną, jak i poza nią, był mój przyjaciel Tomek Słaby. Tomek studiował filozofię i, co trzeba mu przyznać, ma gadane, ale my o dziwo mogliśmy porozumiewać się bez słów. Tomek od pewnego czasu przebywa jednak w Anglii, więc nasza współpraca muzyczna siłą rzeczy musiała się zakończyć. Czekam na jego powrót, od maja na stałe ma zostać w kraju i może wtedy pomyślimy o jakiejś kapeli.
P.O.: Tomek za 10 lat to młody ojciec, z żoną budujący domek na wsi, czy szalony rockman dający czadu na scenie?
T.L.: Nie lubię podchodzić do czegoś na takiej zasadzie, że na pewno się uda i wszystko się ułoży. Nazywam siebie optymistą podchodzącym do wszystkiego pesymistycznie. Dlatego w pytaniu powinna być zawarta jeszcze 3 opcja: Tomek, któremu się nie udało. Wole miłe niespodzianki od nieprzyjemnych rozczarowań. Mam szczęście w życiu, więc jeśli już mi się uda, to myślę, że będę grał w Danii. W Polsce rynek jest straszny, a wszystkie zespoły chcące się ujawnić, są od razu skazane na komercję. W Danii jest zupełnie inaczej – w miastach dwa razy większych od Świnoujścia funkcjonuje kilkaset zespołów, które są w stanie żyć z tego, że grają muzykę. Ten kraj jest dla mnie jednym wielkim mecenasem muzyki, nie trzeba prosić się o to, żeby można było gdzieś zagrać, bo właściciele lokalów sami zachęcają do ujawniania swoich talentów. Za 10 lat na pewno nie chciałbym mieć jeszcze dziecka, a co do żony... Taki związek to są pewne deklaracje, a jeśli powiodłoby mi się z muzyką, to towarzyszka mojego życia musiałaby przyzwyczaić się do moich ciągłych wyjazdów. Poza tym uważam się za osobę uległą i boję się, że jeśli wciągnę się za bardzo w życie muzyczne, to już z niego nie wyjdę (śmiech).
Zapraszamy wszystkich wielbicieli „dobrego grania” na kolejny koncert Tomka, który odbędzie się 9 marca w Jazz Clubie Centrala. Występ będzie w całości nagrywany, a taśmy wysłane do kilku firm fonograficznych. Wysuwanie ciekawych muzycznych propozycji w kierunku artysty będzie mile widziane :).