iswinoujscie.pl • Wtorek [15.09.2015, 20:57:57] • Świnoujście

Pierwszy "przemyt"- wspomnienia uczestnika rejsu ORP Iskra

Pierwszy "przemyt"- wspomnienia uczestnika rejsu ORP Iskra

Dziś zawitał do Świnoujścia.( fot. Sławomir Ryfczyński )

Nasza Redakcja otrzymała fragment prywatnego „dziennika pokładowego” prowadzonego przez jednego z uczestników rejsu znanego okrętu ORP Iskra. Wspomnienia autora przenoszą czytelników w czasy PRL-u, kiedy przedmiotem handlu z „zagranicą” był krem Nivea i papierosy Carmeny…  

- Przed rejsem do Rostocku, poszła fama, że na handel do NRD należy wziąć krem Nivea i papierosy Carmeny. Rodzice wyposażyli mnie w jedno i drugie. W efekcie, przez cały semestr paliłem Carmeny, cera poprawiła mi się po dwuletnim smarowaniu kremem Nivea. Z kolegą Błażejem poznaliśmy w Rostocku dwie dziewczyny, śmichy - chichy, wymiana adresów. Po praktykach jestem w domu na urlopie, listonosz przynosi widokówkę z Niemiec. Odbiera ją tato, podaje mamie i mówi: "zobacz Jadwigo, już się zaczęło". Tata kupił największy album, jaki wtedy można było dostać i ostentacyjnie, w mojej obecności, wkleił tę widokówkę. Gdy wykazałem zdziwienie, że taki duży album i tyko ta jedna kartka, ojciec stwierdził, że jest pewien, iż ten album szybko się zapełni. Tu miał więcej racji, niż ja z moim pierwszym "szmuglem" w Rostocku.

Wychodzimy w morze, w drogę powrotną. Pogoda jest kiepska, zaczyna wiać. Zaraz za główkami alarm do żagli, zwijam kliwer. Niespodziewanie przychodzi odbita fala, podmyjka, jakiej do tej pory nie miałem. Fala podrzuca mnie i jeszcze jednego nieszczęśnika do góry, tracę uchwyt na linie, spadamy na zabezpieczającą siatkę. Uff, pierwszy raz na poważnie przestraszyłem się, bo mogłem znaleźć się za burtą. Mocno wczepiłem się w siatkę, koledzy pomagają mi wydostać się na bukszpryt. Wtedy nie stosowano żadnych zabezpieczeń przy obsłudze żagli. Takie to już były czasy...

 Siła wiatru rośnie. Fale przelewają się przez pokład. Jeden z podchorążych luzuje niewłaściwy szot (lina do ustawiania rogu żagla). Wiatr dobrał się do luźnego żagla, ten załopotał, płótno za wibrowało, grzmot jakby uderzył piorun i żagiel rozerwał się na całej długości. Przybiegł bosman. Gdyby bosman zrobił to, co obiecywał nieszczęśnikowi nieudaczne luzującemu linię, z naszego kolegi zostałby pasztet. Przy okazji bosman, jak to bywało w takich sytuacjach, nie zapomniał z furią deptać władnej czapki. To miało odzwierciedlić, co czeka nieudacznika.

Iskra kładzie się na prawą burtę, żagle rozdymane wiatrem, wszyscy są na stanowiskach. "Stary" krzyczy: "rozciągać liny na pokładach!". Miało to zabezpieczyć nas przed wypadnięciem za burtę i umożliwić chodzenie po przechylonym pokładzie. Wszyscy zakładamy pasy ratunkowe. Zastanawiam się, co dowódca wyrabia, przecież może nas wszystkich potopić. Dopiero po latach zrozumiałem, że miał rację. W tym rejsie nabrałem szacunku do morza.

 Przy przechyle 20 stopni na prawą burtę i ryczącym wietrze Kapitan nie załogę etatową, a nas, wysyła do usunięcia resztek po rozdartym żaglu. Gdy my to robimy, inna grupa szykuje do podniesienia zapasowy żagiel. Wraz z kolegami wspinam się do góry, jedna ręka zgięta w łokciu zahacza, o co się da, aby tylko nie odpaść, druga w natarciu na łopoczące resztki szmat. Teraz jestem zabezpieczony pasem strażackim, do pasa przymocowana lina z, szeklem, którą przemieszczam wraz ze zmianą pozycji. Ręce drętwieją, co chwilę trzeba przerywać pracę. Że też mnie coś podkusiło pchać się na to spotkanie z morzem! Teraz już zrozumiałem, dlaczego Monsarrat jedną ze swych książek zatytułował "Okrutne morze". Sytuację pogarsza obfity deszcz, który niesiony wiatrem uderza prawie poziomo. Już dawno powinienem być na wachcie, alarm "do żagli" wyklucza inne obowiązki. Dowódca i bosman cały czas na pokładzie, bosman nawet nie zdążył założyć moleskinu, (ubrania, które zabezpiecza przed zimnem, wiatrem, deszczem). Nareszcie uporaliśmy się z porwanym żaglem, którego strzępy poleciały gdzieś daleko.

Teraz grupa, która szykowała zapasowy żagiel przystępuje do natarcia, im również strach dostarczy motywacji do szybszej pracy, gorszej i bardziej niebezpiecznej. Im wyżej, tym gorzej, bo tam maszt, co parę sekund zatacza większy łuk do 60 stopni. Z pozycji pokładu widać to wyraźnie, jak przyczepieni ludzie wraz z masztem, na wysokości 20 metrów, szarpnięciami przemieszczają się nad pokładem. Raz są nad wodą po prawej burcie, za moment po lewej. Przypomina mi to trenowanie sokoła na linie. Że też ja w tych warunkach, nie odpadłem od masztu?

 Zapasowy żagiel jest już na miejscu, zwalniają nas, byśmy mogli się przebrać. W kubryku też mokro, ktoś nie domknął włazu. Bosmanowi powróciła furia, szuka winowajcy porwania żagla. Ten zawinął się w hamak i leży w kubryku. Po trzech tygodniach obcowania z bosmanem wiemy, że złość prędko mu przechodzi i za niedługi czas znów będzie dusza - człowiek. W takich sytuacjach najważniejszym było zejść mu z oczu i dobrze się schować. Sam to nie raz ćwiczyłem. Idę na końcówkę wachty do kabiny nawigacyjnej. Tu też dostała się woda. Mapa mokra, ledwo przyjmuje miękki ołówek, którym kreślę kurs. Tak, już wtedy byłem taki mądry, że potrafiłem to zrobić.

Pora obiadu, rozstawiamy stoły przykryte mokrymi prześcieradłami, aby talerze nie pospadały. Do obiadu zasiadają nieliczni. Reszta leży na podłodze i wymiotuje w tym samym pomieszczeniu, gdzie za moment zostanie podany obiad. W dzień hamaki miały być złożone, dlatego położyć się można było tylko na podłodze. Stoły rozstawione w podkowę. Przychodzi Adaś, który miał służbę w prowianturze. Jak dowiedzieliśmy się później, tam opędzlował 3 puszki mleka kondensowanego. Adaś siada na rogu podkowy. Zupa rozlana do jednej czwartej pojemności metalowego talerza tak, aby się nie wylała. Po paru łyżkach Adama zemdliło, a ponieważ siedział prostopadle do następnego stołu, to paw poleciał aż na ósmy talerz. Drugie danie jemy zwinięci w kucki, przycupnięci na podłodze. Podchorążowie mający służbę jako stewardzi sprzątają po tym, co Adaś narobił. Żeby móc dalej w miarę spokojnie jeść obiad Adama wyrzucamy na pokład. Tu trafia na bosmana, który pomyłkowo bierze go za winowajcę porwanego żagla. Nie ma żadnego tłumaczenia, chłop ma przechlapane, resztę dnia spędza przy czyszczeniu zęz. Tam może sobie rzygać do woli. Rozwijamy prawdziwego winowajcę z hamaka. Ten ubrudzony do pasa (wiadomo, czym) wciąż tkwił w swoim kokonie, strach przed bosmanem był silniejszy.

 Następny dzień był jeszcze gorszy, wiatr chciał nasz szkuner wepchnąć pod falę, przed wieczorem dostaliśmy największe ciosy. Teraz wiem, co to jest wiatr na wantach gra. Kapitan już drugą dobę na mostku, schodzi tylko przebrać w suche ciuchy, posiłki je na miejscu dowodzenia. Dziś kucharz nie gotował zupy, bo niemożliwością byłoby jej zjedzenie. Herbatę wlewaliśmy do metalowych kubków tylko do 1/8 pojemności. Mam wachtę za sterem, po dziesięciu minutach jestem mokry. Woda wlewa się przez zasznurowany na mocno moleskin. Czuję, że napięcie w mięśniach słabnie. Dla zabezpieczenia przed wypadnięciem za burtę jestem przywiązany do kolumny steru. Jak długo to potrwa? Jak długo wytrzymam? Pociesza mnie nie najgorsze samopoczucie na fali, szczególnie, gdy patrzę na grono tych na wpół przytomnych kolegów.
 
Przychodzi Bosman, myślałem, że będzie się znowu żalił Staremu, że praktykanci z magazynku bosmańskiego wzięli o dziesięć włókien za dużo pakuł używanych do czyszczenia i o 10 centymetrów papieru ściernego ponad normę. Pomyliłem się, bosman mówi: „Panie Kapitanie na statku, jak nic, jest Jonasz”. Dowódca przyjmuje to z uśmiechem. Jonasz to niegodziwiec, którego należy wyrzucić za burtę bo ściąga na statek kłopoty.

 Następnego dnia barometr idzie w górę, wiatr powoli cichnie, zostaje tyko martwa fala. Wtedy, identycznie jak na rejsie kandydackim, najwięcej do powiedzenia mają ci, którzy byli półprzytomni na skutek kiwania. Dzień na Iskrze rozpoczynał się od trzykrotnego korkociągu, czyli biegu po wantach na szczyt masztu, śniadania, sprzątania żaglowca, klar lin żaglowca. Potem wykłady z budowy okrętu. Najgorsze to nazwy i przeznaczenie lin, ten temat jak i o wpływamy do Gdyni. Na Iskrze zostajemy jeszcze przez parę dni, bowiem trwają egzaminy z praktyki: wiosłowanie, żaglowanie na szalupach. Potem można wyjść na ląd. Przygotowujemy okręt do przekazania następnej grupie, która popłynie do Leningradu - pisze Jacek Neptun.

Źródło: https://iswinoujscie.pl/artykuly/38981/