Wśród opinii na twój temat często pojawia się refren: „Na kogoś takiego czekałem“. Jakie to uczucie, słyszeć podobne słowa?
Niewątpliwie wspaniałe. I szczerze powiedziawszy, zgadzam się z nimi, bo takiej osoby jak ja na polskim rynku muzycznym brakowało. (śmiech)
Czyli wiedziałaś co dolega polskiej muzyce i postanowiłaś temu zaradzić?
Nie, ja po prostu robię swoje. A że akurat wstrzeliłam się w niszę, to tylko się cieszyć.
Jaką konkretnie lukę wypełniłaś?
Gram rzeczy mocne, gitarowe, proste, ale równocześnie niesamowicie emocjonalne, kobiece. Synonimem kobiecego rockowego grania od wielu lat jest w Polsce zespół HEY, przez jakiś czas była Agnieszka Chylińska, ale moich rówieśniczek nie widzę, nie ma takich lasek. Nie wiem dlaczego. Może wszystkie poszły w elektronikę? Coraz mniej jest zespołów, które robią swoje, mając w dupie, co inni o nich myślą. Każdy liczy na sukces komercyjny. Myślę, że to jest główna przyczyna ogólnoświatowej tendencji do łagodzenia brzmienia.
Chropowate, rockowe brzmienie łączy się u ciebie z jeszcze rzadziej spotykaną ascezą.
Lubię minimalizm. Więcej nie znaczy lepiej. Często zdarza mi się słyszeć piosenkę, która mogłaby być fajna, ale jest na siłę przekombinowana. Słychać, że ktoś spędził w studiu 48 godzin na szlifowaniu dwóch dźwięków, przez co ginie autentyczność, giną emocje, na których mi najbardziej zależy. Nie szukam w muzyce perfekcjonizmu, ale konkretnego przywalenia.