Nie sądzę, abym pracującą tam panią oderwał od kawy i stąd niezbyt dobry jej humor, bo doświadczyłem już, że niestety niezależnie od pory dnia nie reprezentują one podejścia w rodzaju „frontem do klienta”.
– A do jakiego wydziału pan składał wniosek? – pyta pani.
– Nie pamiętam – odpowiadam nieco zaskoczony – ale zaraz będę wiedział, bo wziąłem kopertę z dokumentami ze sobą. Tylko chwilę to potrwa, zanim rozczytam, bo nie dość że pieczątka jest trochę rozmazana, to w dodatku nie wziąłem okularów do czytania.
– Jak to pan nie pamięta, a kto ma pamiętać? – komentuje pani skądinąd słusznie, ale drugiej części jej komentarza, jak i dalszego przebiegu rozmowy nie mogę zaakceptować. – Poza tym trzeba nosić okulary ze sobą – poucza.
- Wie pani, ja tu przyszedłem się tylko zapytać, a nie czytać – odpowiadam poirytowany wychodząc może z błędnego założenia, że nie jest rolą tej pani sztorcować mnie, co powinienem nosić ze sobą, a co nie, gdyż okulary nie byłyby mi potrzebne, gdyby sądy pracowały szybciej. Czekam 100 dni!
- Proszę wypełnić wniosek o przyspieszenie, a przede wszystkim wyjść i wrócić, gdy się pan uspokoi – zadecydowała.
Wyszedłem. Chciałem tylko dodać, że nie podnosiłem głosu, nie używałem słów powszechnie uznawanych za obraźliwe. Być może moją największą przewiną było, że byłem bez krawata, a taki petent – to też powiedzenie z innej kultowej komedii – jest bardziej „awanturujący się”. To żart. W każdym bądź razie w przypadku pań z „Dziennika podawczego”, a niestety musiałem udawać się tam kilkakrotnie, zawsze odnosiłem wrażenie, że moją winą jest, że nie wiem, gdzie wpisać numer sprawy, że nie wiem, ile kosztuje potrzebny znaczek skarbowy i że w ogóle przychodzę zawracać im głowę. W dzisiejszych czasach panują już trochę inne standardy obsługi, zwłaszcza że korzystanie z sądów do tanich nie należy. Może więc trochę więcej empatii albo chociaż pomocy petentowi, dzięki któremu otrzymuje się bądź co bądź pensję?