Robię obchód statku. Jak na grudzień, jest ciepły, słoneczny, ale smutny dzień, w porcie cisza, w zasięgu mojego wzroku dźwigi nie pracują. Zostawiono je pochylone służalczo nad nabrzeżem w pozycjach jakby same prosiły o ładunek. Żaden statek nie jest obsługiwany przez portowców - znowu strajkują. W porcie pustka i bezruch, jakich dotąd się nie spotykało, po pustej kei w naszą stronę idzie agent, z daleka wymachuje jakimś papierem. Zrozumiałem: mamy ładunek, nareszcie koniec tej bezczynności. Biorę do ręki teleks. Nie pomyliłem się, mamy załadunek w Świnoujściu "Port Świnoujście, ładunek, palety z drewnem, port docelowy Londyn, pozdrowienia dla kapitana i załogi" te ostatnie słowa znaczą mniej więcej tyle, co "o resztę martw się sam". Zbieram chiefów, sprawdzamy stan załogi na burcie, po dwóch godzinach wszystko gotowe, brakująca załoga dojedzie do Świnoujścia. Wychodzę z portu bez pilota, mam uprawnienia do samodzielnych manewrów we wszystkich portach polskich. Przy kejach nieliczne statki, mijam rosyjską banderę (jakieś 20 tysięcy ton), podniesione trapy, cumy na polerach obłożone na okrągło tak, aby bez pomocy cumowników można było je wyluzować i odpłynąć z portu. Rosjanin jeszcze przedwczoraj stał na kontrkursie (odwrotnie), dziś jest odwrócony dziobem do wyjścia, na ukaefce ostrzeżenie, że na wysokości Westerplatte następny Rosjanin obraca się na cumach, przy użyciu dwóch holowników. Wyraźnie boją się. Jeszcze moment i mijam główki falochronu.
Na Zatoce Gdańskiej pustka, uwagę moją przykuwa szereg punkcików na horyzoncie, które jak gdyby łączyły Półwysep Helski z Krynicą Morską. Lornetka wyjaśnia sytuację: są to rosyjskie okręty wojenne, o czym świadczy choćby liczebność. Zatoka zablokowana, a wewnątrz niej zablokowane dwie flotylle Polskiej Marynarki Wojennej. Na środku zatoki na bardzo małej szybkości kręci się rosyjski niszczyciel rakietowy w towarzystwie dwóch dużych ścigaczy okrętów podwodnych. Rosjanie, aby być bardziej rozpoznawalni, na burtach wymalowali wielkie czerwone gwiazdy, które zaczynają się na wysokości linii wodnej a kończą na wysokości pokładu głównego. W niektórych flotach takie oznakowanie maluje się na wypadek wojny, teraz było to wręcz niezbędne, bo Rosjanie i my posiadamy sporo okrętów identycznych.
Jedyna moja myśl to taka, że zaraz mnie cofną lub karzą za sobą płynąć do Bałtijska, co na pewno nie skończy się przyjemnościami. Wiedziałem na pewno jedno, że sam do Gdańska nie zawrócę. Czuję się dziwnie, nie jest to strach, raczej pełna mobilizacja, zaczyna działać adrenalina; myślę jak wybrnąć z sytuacji, przecież na całej Zatoce Gdańskiej jest tylko mój statek i trzy potężne okręty wojenne, tu nasuwa się pytanie czy jeszcze przyjaznej floty, które samym podmuchem swych dział mogą mnie zmieść. Ja, jako jedyny z całej załogi w pełni zdaję sobie sprawę z ich potęgi jak i z grozy sytuacji, przecież jeszcze cztery lata temu byłem zawodowym kapitanem Marynarki Wojennej.
Minęła godzina dwunasta, wachty przekazały sobie obowiązki, trzeci oficer wraz z marynarzami, którzy przekazali obowiązki nie schodzą z mostku czekając na rozwój sytuacji. Sternikowi każę sterować tak, aby wolno zmieniając kurs, podejść pod okręty wojenne. Co chwilę padają komendy na ster, zmiany kursu nie przekraczają jednego stopnia. Z komina niszczyciela buchnęły kłęby dymu, miało się wrażenie, że moment, a wyskoczy on z wody, przy dziobie ukazały się odkosy (woda rozpychana przez dziób) fali, które sięgały pokładu, bryzgi docierały na pomost dowodzenia, za nim poszły dotychczas ospałe dwa ścigacze. Cała trójca położyła się na kurs zbliżenia idąc całą naprzód, teraz widzę tylko ich dzioby i pomosty bojowe zalewane pianą wody. Wyraźnie chcą nas przestraszyć, tak przeprowadza się manewr taranowania. Gdy doszli na odległość mili morskiej gwałtownie redukują szybkość, ich kadłuby zapadają się w wodę, zaczęły wchodzić na równoległy kurs mijania. Teraz już bez lornetki widać załogi płynące w alarmie bojowym, wszyscy marynarze w hełmach, kamizelkach ratunkowych obsadzili stanowiska bojowe. Na pomoście parę lornetek skierowanych w naszą stronę, obracają działami, kilka z nich nadąża za m/s "Krutynię" (tak nazywał się mój statek) w tym zachowaniu jest demonstracja siły, "powiedz swoim, że tu nie mają, czego szukać"
Gdy bacznie przyglądam się Rosjanom, chcąc myślami wyprzedzić ich zakusy, drugi oficer, który już objął wachtę krzyknął: "panie kapitanie, proszę popatrzeć na pokład". Podskoczyłem do okna na mostku, aż ciarki przeszły mi po plecach… Otóż, gdy ja realizuję pewien plan, który prowadził do jak najłagodniejszego wyjścia z tego spotkania, moja załoga w komplecie, chyba tylko bez aktualnej wachty, stoi wzdłuż burty, pokazując w stronę niszczyciela gest Kozakiewicza. Pomimo, że natychmiast kazałem im się stamtąd wynosić, byłem z nich dumny. Pokazali chłopcy jak wygląda przyjaźń "bratnich flot".
Rejs do Świnoujścia przebiega w miarę spokojnie, na wysokości Helu, gdy mijamy rosyjskie jednostki, jeden z okrętów, trałowiec (okręt do niszczenia min), opuszcza szyk i towarzyszy nam do wysokości Władysławowa. Do portu w Świnoujściu nie schodzę z mostku, oczekując następnych wydarzeń. Ładna pogoda była naszym przyjacielem na całym przejściu, słońce, niewielki wiatr nord-west i mała fala omywają statek, który cały czas płynie z maksymalną prędkością. Gdy zobaczyłem, co się dzieje na Zatoce Gdańskiej, bardziej spodziewałem się wejścia Rosjan niż stanu wojennego. Wtedy w Polsce częściej mówiło się o stanie wyjątkowym, co już było dla nas pewną abstrakcją, niż o stanie wojennym, który był całkowitą niewiadomą. Zachowanie załogi, które podczas normalnego pływania jest nienaganne, teraz było wręcz wzorowe. Marynarze spoza wachty wykazywali dużo własnej inicjatywy pytając się przez bosmana czy nie należałoby wykonać jakichś dodatkowych prac. Na prawym trawersie mijamy kilka nielicznych grup okrętów rosyjskich, te trzymają się poza naszymi wodami terytorialnymi. Płynę bardzo blisko polskiego brzegu, na wysokości Kołobrzegu mijamy parę jednostek rosyjskich, które kręcą się jak gdyby w bezładzie, nie jest to żaden szyk. Jeden z nich podchodzi blisko od dziobu, prawą burtą wymuszając pierwszeństwo, oślepia nas reflektorem. Na mostku robi się jasno jak przy poświacie błyskawicy. Trwa to parę minut, przez ten czas oślepiony reflektorem wszystkie decyzje manewrowe podejmuję na podstawie obserwacji radarowej, nawet przez moment nie zmniejszając szybkości, obawiając się abordażu (podejście do burty, zarzucenie cum).
Nareszcie reda Świnoujścia. Podróż wzdłuż wybrzeża polskiego, które przemierzałem dziesiątki razy, wydaje mi się dotychczas jedną z najdłuższych. Okazało się, że na przejściu, nie wyłączając nocy, pod okiem bosmana marynarze podmalowywali statek, wykonali szereg prac konserwacyjnych, wymienili banderę na największą z możliwych. Była to ich inicjatywa, nikt nie pytał się o nadgodziny, nie prosił o zapisanie wolnego.
Na redzie Świnoujście sytuacja podobna jak na Zatoce Gdańskiej, tylko tutaj okrętów sowieckich trochę mniej, wśród nich zakotwiczony okręt dozoru radiolokacyjnego. Będąc jeszcze na redzie, drogą radiową łączę się z naszym agentem, ustalając miejsce postoju i załadunek, agent wypytuje jak tam sytuacja na Zatoce Pomorskiej. Gdy opowiadałem nie przebierając w słowach, co ja o tym myślę, w radiostacji coś głośno strzeliło, zaiskrzyło, poszedł dym, "bratnia flota" spaliła mi odbiornik.
W Świnoujściu załadunek szedł ślamazarnie, część portowców strajkowała. Nie widząc potrzeby mojej obecności na statku, przeprawiłem się na drugą stronę kanału i udałem się do centrum, aby zasięgnąć nowych wiadomości. W mieście pustki; jak przedtem roiło się od granatowych mundurów Marynarki Wojennej, tak teraz nie widać żadnego. Usiłowałem dostać się do sztabu flotylli, aby przekazać moje spostrzeżenia z morza. Nie udało się, a szkoda, bo wtedy miałem najświeższe dane. Na statku o wszystkim opowiadam agentowi, który skrupulatnie to spisał. Czy zostało to gdzieś przekazane - do dziś nie wiem.
Nareszcie wychodzimy, w dzienniku okrętowym pojawia się zapis: "Podróż nr 199 Świnoujście-Londyn". Spoglądam na baseny portowe gdzie poprzednio stała sowiecka flota, są puste, zostawili tylko jednostki pomocnicze, holowniki, warsztaty pływające, reszta wyszła przypuszczalnie w rejony rozśrodkowania, po prawej burcie mijamy Nabrzeże Węglowe: dwa ogromne statki zacumowane, ale taśmociągi nie pracują. Boże, chyba cała Polska stanęła, nawet promy, które kursują w poprzek kanału płyną jakby wolniej. Na mostu kompletna cisza, rzadko pada komenda, nagle odezwała się krótkofalówka kapitanatu portu Świnoujście: "Powodzenia bohaterze, powiedz tam gdzie płyniesz, co tutaj się dzieje". Bohaterami byli oni, ja zostawiałem to wszystko za sobą, a co to miało być, wtedy nikt z nas jeszcze nie wiedział. Każę zabezpieczyć wyjścia na pokład główny, aby ponownie nie było "czułego" powitania "bratniej floty". Na redzie portu Świnoujście rosyjskich okrętów przybyło, parę z nich pływa na małej szybkości, szyk i manewry takie jak przy poszukiwaniu okrętów podwodnych. Gdy je minąłem, jeden przykleił się do naszej rufy i aż do wyspy Rugi trzyma się na dokładnej odległości. Zaczynam zabawę, to zwalniam to przyśpieszam, nie telegrafem maszynowym, a minimalnie regulując na obrotach, dobrze wyszkolony jest ten Rosjanin, cały czas utrzymuje stałą odległość. Po pewnym czasie Rosjanin zawraca. Gdy myślałem, że już będę spokój z Sasnic wychodzi jakiś zdezelowany enerdowski dozorowiec i ciągnie się za naszą rufą. Tego już było za dużo! Proszę pierwszego inżyniera z maszyny na mostek, tłumaczę, o co chodzi, za chwilę z naszego komina zadymiło na czarno za moment idziemy podwójna cała naprzód (maksymalna szybkość, którą można utrzymywać tylko przez pewien czas), ale widać, że dozorowiec też przyśpieszył. Dalszych prób "ucieczki" zaprzestałem wiedząc, że dochodzimy do rosyjskiej linii dozoru, a tam demobilu nie będzie. Bardziej enerdowcowi chciałem pograć na nosie niż mu uciec. Wtedy tylko tak mogłem zaprotestować.
Po minięciu Arkony (najbardziej na północ wysunięty przylądek wyspy Rugii) kładę statek na kurs północno-zachodni, nie kierując się bezpośrednio na Kanał Kiloński i za dwie godziny jesteśmy na wodach terytorialnych Danii. Dopiero tu widzę większą liczbę statków. Po ośmiu godzinach Kanał Kiloński, śluza w Holtenau wita nas radośnie szeroko otwartymi wrotami, odprawa jak zwykle przebiega sprawnie, mam wrażenie, że patrzą się na nas jak na skazańców. Żadnych rozmów, żadnych pytań. Pilot na burcie, opuszczamy napełnioną wodą śluzę, pilot niemiecki poza komendami nie odzywa się, ciszę na mostku zakłóca tylko szum krótkofalówki, tykanie zegara i pobrzękiwanie pracujących radarów; wyczuwa się napięcie. Jestem już ponad dwadzieścia godzin na mostku, nawet nie schodzę na posiłki, steward wszystko przynosi na górę. W takich sytuacjach nie odczuwa się zmęczenia, przychodzi ono wtedy, gdy odpada napięcie. Po siedmiu godzinach otwiera się śluza w Brunsbittel i wypływamy nad Morzem Północnym, które funduje nam prawdziwie męską pogodę. Nad nami wiszą ciężkie, ołowiane chmury, ulewa przerywa wszystkie prace na pokładzie, widoczność spada do kabla momentami do dwóch. Dalej tylko szara ściana, co wymaga mojej dalszej obecności na mostku. U załogi widać przygnębienie, wszyscy w Polsce zostawiliśmy kogoś bliskiego, nikt z nas nie wie, co tam może się wydarzyć. Wtedy najbardziej obawialiśmy się wejścia Rosjan, czyli powtórki z Węgier lub Czechosłowacji. Rejs przez Morze Północne przebiega w normalnym rytmie pracy statku, większość czasu spędzam na nasłuchiwaniu wiadomości z Polski na wszystkich możliwych częstotliwościach. Następnego dnia nastroje u załogi poprawiają się, od rana wspaniałe słońce. Słońce i brak falowania to najwięksi cudotwórcy, widać to po twarzach moich marynarzy, z którymi staram się mieć jak najbliższy kontakt. Załoga pod wodzą bosmana rusza do dalszej pracy, jeśli tak dalej pójdzie to na wejście do Londynu statek będzie wyglądał jak nowy. Marynarze są przyzwyczajeni do złej pogody, ale czy wyobrażacie sobie wypicie gorącej herbaty na huśtawce, umycie zębów na rozskakanej trampolinie, założenie spodni, gdy sliping mknie po rozjazdach, takie jest nasze życie, dlatego gdy trafia się trochę normalności to jesteśmy szczęśliwi.
13 Grudnia rano, gdy jeszcze spałem, telefon z mostku, dzwoni pierwszy oficer, padają tylko trzy słowa "panie kapitanie, wojna". Pierwsza moja myśl to wojna iracko-irańska, ale ona trwa już trzy lata, tym pierwszy nie mógł mnie zainteresować. Za moment jestem na mostku, krótki rzut oka, wszystko w jak najlepszym porządku. Biegnąc na mostek przez moment posądzałem ich o wszystko. Pierwszy pyta, czy słuchałem przemówienia generała Jaruzelskiego, kazałem włączyć radio i wtedy usłyszałem ten monotonny głos. Dochodzimy do wybrzeży Anglii, już przed dziobem widać zarysy lądu. Zszedłem do kabiny, włączyłem telewizor, akurat zaczął się dziennik CNN, było to wydanie specjalne. Na całym ekranie telewizora ukazała się mapa Polski w kolorze czerwonym, w środku sierp i młot, w lewym górnym rogu zdjęcie generała Jaruzelskiego. Był w mundurze moro, hełmie, ciemnych okularach, na pierwszy rzut oka wypisz wymaluj Pinochet, przez sekundę i ja tak pomyślałem. Potem pokazują zdjęcie naszych granic, strzałkami zaznaczone numery korpusów, dywizji, większość przy naszej granicy w odległości zaledwie paru kilometrów. Po chwili zbliżenia, zdjęcia satelitarne, na których można zobaczyć pojedyncze czołgi, transportery opancerzone. To budziło strach, pytanie czy wejdą, a jeśli tak, to czy nie dojdzie do konfrontacji. Każdy następny dziennik rozpoczynał się podobnie: mapa Polski na czerwono i to odstraszające zdjęcie generała. Idę do mesy, tu skupiła się większość załogi, zaczęły się pytania "panie kapitanie, co teraz z nami będzie". Starałem się przekonać, że Rosjanie nie wejdą, bo gdyby mieli to zrobić już by tam byli, rozmawiamy dwie godziny. W większości załoga to prawdziwe "wilki morskie", a jednak w niektórych oczach widzę łzy. Nie licząc dwudziestoletniego stewarda jestem najmłodszym na statku, teraz bardziej niż kiedykolwiek czuję się odpowiedzialny za tych ludzi, dalsze rozmowy przerywa goniec z mostku z sygnałem, "za 10 minut pilot przy burcie". Pilot, starszy pan, wchodzi na mostek, nie zdążył się przywitać, a już zagadnął "w tej sytuacji zostanie pan u nas panie kapitanie". Poczułem spojrzenia wszystkich oczu, jakie były na mostku. Odpowiedź była błyskawiczna: "jestem Polakiem", nie powiedziałem a wręcz krzyknąłem. Pilot zesztywniał, oglądnął mnie uważnie od czubka głowy do stóp, potem jeszcze raz, po czym zajął się swoją pracą, nie wracając do tematu, ani razu nie spojrzał mi w oczy. Gdybym pilotowi odpowiedział twierdząco, część załogi postąpiłaby podobnie; wiedziałem, że oni teraz liczą tylko na mnie, nie mogę ich zawieść. Wszyscy wróciliśmy do kraju czując się tu potrzebni, nikt nie poprosił o azyl. Nie ze wszystkimi załogami tak było, w Szwecji na początku stanu wojennego z jednego z promów zeszła taka ilość ludzi, że dla uzupełnienia wysłali pełen autobus. Bywały też w tym czasie wypadki poważnych sabotaży jak na trawlerze "Laterna".
Tekst: Jacek Sobota