„Mieszkam w Świnoujściu od drugiego roku życia, gdy z Wielkopolski za chlebem przyjechali tu moi rodzice. Nawet w ciągu kilkuletniej przerwy na studia w Poznaniu i pobyt w Krakowie nie zerwałem kontaktu z przyjaciółmi, dlatego nie miałem oporów przed powrotem, choć ostatnio tendencje są raczej odwrotne.
Od momentu, gdy posiadłem sztukę odczytywania liter i zamieniania ich w słowa, zdania, książka stała się nieodłącznym elementem mojego życia. Pochłaniałem je w tempie przeciętnego zwolennika telenowel – jedną dziennie. Czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce, przechodząc etapy fascynacji różnymi gatunkami literackimi. Dzięki temu poznałem fantasy i literaturę iberoamerykańską, postmodernizm amerykański, rozliczeniową prozę niemiecką z Remarque’m na czele, do pewnego momentu byłem wielbicielem twórczości Waldemara Łysiaka, którego miałem okazję poznać osobiście, gdyż byłem współwydawcą wznowienia jego książki „Perfidia”.
Już w ogólniaku działałem w środowisku entuzjastów sf, wydającym tzw. fanziny, przetłumaczyłem np. jedną z powieści Harry’ego Harrisona. Potem przeniosłem się do Poznania, gdzie zacząłem studia na wydziale filologii klasycznej, co pozwoliło mi zapoznać się lepiej z dziełami antycznych pisarzy, bez których nie byłoby literatury europejskiej.
Wszechstronna znajomość tego, co ukazało się na polskim rynku wydawniczym, była pomocna w tym, czym zajmowałem się w czasie wolnym. W latach 80. takich jak my określano mianem „spekulantów”, aczkolwiek ja nie byłem rasowym „kombinatorem”. Ponieważ nie miałem dojść w księgarniach, rzadko handlowałem nowymi książkami „spod lady”, najczęściej polowałem w antykwariatach na najpoczytniejsze pozycje, które potem sprzedawałem z zyskiem na różnego rodzaju giełdach, jarmarkach.
Oprócz tego zajmowałem się kolportowaniem nielegalnej wtedy „bibuły” i rozpowszechnianiem tzw. drugiego obiegu. Dzisiaj – w dobie pełnych półek księgarskich i wolnej prasy – trudno uwierzyć (lub wypadło to z pamięci), że dużo książek, jak „Archipelag Gułag” Sołżenicyna czy „Folwark zwierzęcy” Orwella, były wówczas zakazane. Jednocześnie próbowałem własnych sił, mój pierwszy tekst ukazał się na łamach kwartalnika „Filomata”. Gdy przyszedł rok 1989 założyłem oficjalną firmę zajmującą się dystrybucją książek.
Ponieważ nic mnie trzymało w Poznaniu – jako jedyny z wytypowanej sześcioosobowej grupy – nie pojechałem na stypendium do Salonik w Grecji, postanowiłem przenieść się do Krakowa, gdzie wspólnie z przyjacielem z ławy szkolnej kierowaliśmy największą hurtownią książek w Małopolsce (to wtedy byliśmy współwydawcą bestsellerowych wspomnień Zofii Kucównej „Zatrzymać czas”). Potem zostałem dyrektorem handlowym wydawnictwa, dzięki czemu uczestniczyłem m.in. w największych targach książki we Frankfurcie nad Menem, gdzie poznałem np. znakomitego szwedzkiego pisarza sf Rona Hubbarda, nawiedzonego hotelarza Ericha von Danikena czy słynną swego czasu Cicciolinę.
Później pracowałem w wydawnictwie specjalizującym się w encyklopediach tematycznych. Dzisiaj ze śmiechem wspominam, że siedziałem biurko w biurko z późniejszym wiceprezesem TVP – Tadeuszem Skoczkiem. Przez nasze biuro przewijała się śmietanka artystyczna Krakowa, od Piotra Skrzyneckiego i Andrzeja Mleczki po profesorów Krawczuka i Miodka. W tamtym okresie współuczestniczyłem też w tworzeniu pisma „Suplement”.
Pierwszą podróżą był… powrót do Świnoujścia, gdzie na promenadzie pracowałem do 2003 roku. Znudzony tą pracą w międzyczasie zacząłem zwiedzać świat. Zawsze przyświecał mi jakiś leitmotif. Pierwszym była Atlantyda, która stanowiła temat mojej pracy magisterskiej. Pod tym kątem zacząłem odwiedzać różne zakątki świata. Wtedy przy okazji zainteresowałem się mumiami. Zafascynował mnie widok twarzy jednego z zabalsamowanych faraonów, na której doskonale widoczne były jeszcze ślady po ospie. W Peru miałem okazję nawet mieć w rękach spreparowane szczątki ludzkie, zdumiała mnie ich liczba. Chciałem się na ich temat dowiedzieć więcej, ale okazało się, że większość literatury w języku polskim dotyczy tylko mumii egipskich.
Zacząłem szukać wydawnictw zagranicznych. Krótko potem, już w Krakowie, podczas spotkania z Januszem Kaszą (podróżnikiem, byłym członkiem Legii Cudzoziemskiej i autorem dwóch książek) jeden z właścicieli wydawnictwa słuchając moich opowieści rzucił: „Misiek, a może ty być coś napisał?” Minęło trochę czasu i mogłem przedstawić maszynopis „Mumie. Fenomen kultur”. To o tej książce w najnowszym numerze „Archeologii Żywej” jej redaktor naczelny, dr Błażej Stanisławski (znalazca słynnego kompasu słonecznego wikingów w Wolinie) napisał: „Jej atutem jest zarówno rzetelna i odkrywcza treść, jak i atrakcyjna dla czytelnika forma”.
Myślałem, że ta książka będzie się lepiej sprzedawać, dlatego z myślą o dodruku podążyłem tropem „polskich” mumii, których w naszym kraju też trochę mamy. Z moich planów nic nie wyszło, za to powstała osobna książka „Tajemnice polskich grobowców”, którą podpisywałem na pierwszym Warszawskim Salonie Książki w 2008 roku. Podczas zbierania do niej materiałów poznałem wspaniałych ludzi z Warmii i Mazur czy Sandomierza, którzy nie odmówili mi bezinteresownej pomocy. To największa satysfakcja z powstania tej książki, nie określenie jej mianem „pionierskiej”, ale wiedza, że istnieją pasjonaci, dla których pieniądze nie są na pierwszym miejscu.
Moje ksiązki rzadko kiedy są efektem jednej podróży, z reguły są wynikiem kilku eskapad. Ponieważ jestem zakochany w Ameryce Łacińskiej i kulturze Grecji, najczęściej wybieram się właśnie w te strony. Zbieram wówczas materiały, ikonografię, a przede wszystkim weryfikuję cudze opinie i hipotezy. Stosuję zasadę, jaką wyznawał znakomity pisarz Ryszard Kapuściński, który zanim napisał jedną stronę - czytał milion innych.
Staram się postępować podobnie, ale zdarza się, że po powrocie z jakiegoś kraju, jestem wściekły, gdy okazuje się, że czegoś nie zobaczyłem lub nie zwiedziłem, bo najzwyczajniej w świecie nie zdążyłem się zapoznać z całą literaturą na ten temat. Doświadcza tego każdy, na przykład Wojciech Jagielski, który mógł porozmawiać z najbliższą przyjaciółką Steve’a Biko (Postać nieprawdopodobna, dramatyczna, taki Nelson Mandela. Nelson Mandela poszedł siedzieć, Steve Biko został zatłuczony w więzieniu), ale dopiero siedząc w powrotnym samolocie z RPA zorientował się, kto podawał mu herbatę…
Jestem wolnym strzelcem, zajmuję się popularno-naukowym dziennikarstwem. Moje artykuły pojawiały się na łamach m.in. „Wiedzy i Życia”, „Focus Historia”, „Zew Północy”, „Żyj długo”. Ponieważ jestem zarządcą nieruchomości, pisaniem zajmuję się wczesnym rankiem, wstaję po piątej rano i przed komputerem siedzę do dziewiątej rano. Popołudnia poświęcam na czytanie owych milionów stron, dzięki czemu jestem autorem ośmiu książek. Moim konikiem są dzieje Ameryki Łacińskiej, czego owocem prawdziwa historia piratów z Karaibów pt. „Panama 1671” (we flagowej serii wydawnictwa BELLONA „Historyczne Bitwy”).
Bestsellerem stała się biografia Tupaca Amaru II, przywódcy największego w dziejach powstania indiańskiego, która ukazała się nakładem Świata Książki w serii „Bohater i jego czasy”. Polecał ją Damian Gajda w miesięczniku „Bluszcz” pisząc: „Molenda skrupulatnie odtwarza realia epoki, nie przestając być przy tym interesującym opowiadaczem”. Mój rzetelny warsztat został też doceniony w akademickim opracowaniu „Dzieje kultury latynoamerykańskiej”, gdzie „Poczet odkrywców i zdobywców Ameryki Łacińskiej” mojego autorstwa jest kilkakrotnie cytowany.
Znakomite recenzje (m.in. na portalach sztukater.pl; nakapanie.pl; granice.pl) zbiera moja książka „Rośliny, które zmieniły świat” – była ona tytułem tygodnia w Radio Merkury, opowiadałem o niej w TOK FM. Napisałem drugą część, która nosi roboczy tytuł „Rośliny, które zmieniły człowieka”. W trzeciej części chcę opisać mniej znane gatunki, dlatego niedawno odwiedziłem Maroko, gdzie rośnie drzewo arganowe. Wytłacza się z niego olej, który właściwościami i ceną przewyższa oliwę. Wybieram się na Sri Lankę, by spróbować legendarnego durianu, a przede wszystkim zwiedzić plantacje palm kokosowych oraz zapoznać się produkcją wina palmowego.
Kilka lat temu uczestniczyłem w dwóch wyprawach w towarzystwie znanego pisarza i podróżnika Romana Warszewskiego. Penetrowaliśmy region położony nieco na południe od miejsca, gdzie kilka miesięcy temu zginęła para polskich kajakarzy. To wciąż dziewicze tereny, choć nie bezludne. O ich odosobnieniu niech świadczy fakt, że ćwierć wieku temu słynne ugrupowanie terrorystyczne w Peru o nazwie Świetlisty Szlak tam właśnie schroniło się przed rządowymi oddziałami armii.
Udało nam się dotrzeć do ostatniej stolicy Inków – Vilcabamby, odkryliśmy ruiny budowli prekolumbijskich, a także – jako pierwsi Polacy wspięliśmy się do najwyżej położonych ruin inkaskich w paśmie Puncuyoc na wysokości 4000 m n.p.m. W ogóle ruiny te widziało zaledwie kilkunastu białych, więc tym bardziej wyczyn godny odnotowania, co znalazło odzwierciedlenie w przyjęciu mnie w poczet Polskiego Klubu Przygody i South American Explorers.
Niestety, obie ekspedycje kosztowały mnie mnóstwo pieniędzy i jeszcze więcej zdrowia. Mam 46 lat i chyba zaczynam być trochę za stary na takie eskapady, zwłaszcza że nie uprawiam czynnie sportu. Wielogodzinna wspinaczka, wędrówka w siodle, błyskawicznie eksploatująca siły Europejczyka przyroda, moskity – to chleb powszedni podczas takiej „wycieczki”. Z drugiej strony, gdybym zebrał odpowiednie fundusze i ekipę, ruszyłbym w tamte strony ponownie. Znam mniej więcej położenie ruin, których nie widziały jeszcze oczy człowieka Zachodu.
Ale w moim rodzinnym mieście trudno liczyć na wsparcie, są pieniądze, by zapraszać „gwiazdy” z Warszawy, a dla mieszkańca Świnoujścia promującego w ten sposób miasto w kraju i na świecie już nie. Pamiętam słowa kierownika wydziału kultury sprzed kilku lat, gdy na JEGO zaproszenie zjawiłem się w jego gabinecie: „Ale k… na żadne pieniądze nie licz”. Mam w dorobku osiem książek, dwie czekają na wydanie, ale jestem bliski zakończenia tego rozdziału mojego życia.
Nie mam już możliwości dopłacania do pisania, kosztem życia rodzinnego, prywatnego. Przede wszystkim mam dość proszenia choćby o jakąś notkę o tym, że ukazała się moja nowa książka. Połowa Polaków w ogóle nie czyta książek, a ta druga co czyta? Nastały takie czasy, że dobrze sprzedają się tylko wszelkiego rodzaju sagi o wampirach, grocholopodbna literatura dla kobiet czy skandynawska proza kryminalna.
Honoraria dla autorów niszowych są takiej wielkości, że starczają na jedną, dwie przeciętne pensje, a zbieranie materiałów trwa nieraz latami… Ostatnio w związku z tym wydałem na własny koszt książkę „Narodziny Atlantydy. Fakty i mity na temat relacji Platona”. Stać mnie było na wydrukowanie 90 egzemplarzy, zostało jeszcze kilka sztuk – do nabycia w kioskach na promenadzie przy Słodkim Centrum i Gryfie, a także za pośrednictwem mojej strony internetowej WWW.jaroslawmolenda.pl. Mam nadzieję, że iŚwinoujście zechce zamieścić tę informację pomagając w ten sposób zmniejszyć mój deficyt budżetowy po tym eksperymencie wydawniczym.”