iscie: Twoja przygoda z muzyką zaczęła się…
Mariusz Sprutta:…. W chórze kościelnym. Myślę, że największy wpływ na moją „muzyczną duszę” miał ojciec. Świetnie grał na akordeonie. Był pieśniarzem, gawędziarzem, bajarzem ludowym. W takich klimatach dorastałem i do dziś czuję w głębi duszy, że wciąż gdzieś we mnie pobrzmiewają te nuty…
iscie: Twoja przeprowadzka z kościoła do pub’u nastąpiła…
M.S.: … Gdy do Poznania zjechali uczestnicy I festiwalu Celtyckiego. To był 1997 rok. Poznałem wówczas człowieka, któremu zawdzięczam fascynację celtycką muzyką. To był Rory Allardice – niesamowity Szkot. Nasza znajomość rozpoczęła się tradycyjnie i „po prostu” - od wypicia whisky, ale z czasem Rory zaraził mnie taką muzyczną chorobą, z której nie mogę się do dziś wyleczyć.

fot. iswinoujscie.pl
iscie: A propos. Na większości festiwali i koncertów piwne ogródki są nieodzownym składnikiem pejzażu. Czy taka muzyka może istnieć bez piwa?
M.S.: Bez piwa – może, nie może – bez whisky i rumu. Absolutnie nie może!
iscie: Gdzie faceci kupują spódnice?
M.S.: W Polsce jest jedna, jedyna firma, która szyje na zamówienie kraciaste spódnice, ale ja wolę oryginalne. Zamawiam w Szkocji albo Irlandii. To oczywiście kwestia gustu i przyzwyczajenia, ale ja muszę powiedzieć, że bardzo dobrze czuję się w tym stroju, przynajmniej na scenie. Zdradzę też, że – po latach gry w „szkockim” zespole, odkryłem także szkockie korzenie. Jest niemal pewne, że noszę właśnie szkockie nazwisko.
iscie: Pomówmy o „Wiatraku”. Festiwal Piosenki Morskiej coraz bardziej dryfuje w stronę folku. Nie tylko zresztą wyspiarskiego. Na scenie pojawiają się nawet górale z Podhala. Czy nie wydaje Ci się, że w tym kontekście trochę to sztuczne?
M.S.: Nie widzę w tym sztuczności. Każdy ma prawo do własnej interpretacji muzyki i kultury, w tym przypadku – morskiej. Celtowie to żeglarze. Myślę, że i tutaj nie ma „zgrzytu”. Ale uważam też, że w muzyce trzeba być odważnym, wychodzić poza schematy. W „JRM”, wszystkich nas "kręci" celtycka melodyka ale sprzedajemy ją trochę inaczej. Ubieramy ją także w inne style; jazz, rock, latin, Funk, a nawet reggae. Dla mnie muzyka dzieli się na piękną i… piękną!
iscie: A propos” pomieszania stylów; „Jednym z hitów tegorocznego „Wiatraka” była twoja interpretacja „Whisky i the jar”. Grając ten kawałek masz w uszach „Metallicę”?
M.S.: Absolutnie nie!! „Whisky…” to zresztą staro-irlandzka pieśń fokowa. A o wiele bliższa mi jest interpretacja „Thin Lizzy”
iscie: „Szantą o miłości” Twojego autorstwa postanowiłeś uhonorować „rodziców „Wiatraka 2007 – Jurka Porębskiego i Basię Okoń”. Niektórzy odebrali to jako swego rodzaju „wazelinę”.
M.S.: Ten tekst powstał spontanicznie, w trakcie festiwalu. Przyznaję, że jestem nie tylko wykonawcą, ale także fanem „Wiatraka”. Nie dopuszczam myśli, że ta impreza kiedykolwiek się skończy! Bardzo podoba mi się formuła tego festiwalu. A na morzu nie boję się grać. Prawdziwy morski chrzest bojowy przeszliśmy jednak kilka miesięcy wcześniej. W marcu graliśmy w trakcie imprezy Św. Patryka na „Polonii”. Może tak się rozbujało, że o mało, co nie straciłem zębów lądując na mikrofonie. Dziewczyna z zespołu, który tańczy do naszej muzyki skręciła nogę. Wtedy było chyba 10 w skali Beauforta. Dla „Wiatraka” Neptun jest o wiele bardziej wyrozumiały. Dlatego scena na „Pomeranii” kojarzy mi się znacznie sympatyczniej.