Sony Music • Środa [15.09.2010, 06:37:59] • Polska

WYWIAD Z KASIĄ CEREKWICKĄ

WYWIAD Z KASIĄ CEREKWICKĄ

fot. Sony Music

Kasia Cerekwicka dojrzała, jako kobieta i artystka, czego namacalnym dowodem jest nowy album, zatytułowany „FE-MALE”. Rezygnuje z prywatności, ale strzeże intymności. Za rodzinę przegryzałaby tętnicę, ale nie da się na siłę wtłoczyć w damsko-męskie społeczne schematy. W dodatku uważa, że wokalistka powinna śpiewać, a nie świecić pośladkami. Może to i staroświeckie poglądy, ale stać ją na takie, bo sama śpiewać potrafi.

Jesteś siłaczką?

Jestem silną kobietą, ale bardzo wrażliwą… Choć jestem zdecydowana i szybko staję na nogi, to często przegrywam z moją romantyczną naturą i bywają momenty, kiedy łzy cisną się do oczu. Żyjemy w trudnych czasach, jesteśmy ciągle zabiegani ,ale ważne jest to byśmy w tym całym biegu znaleźli czas na pielęgnowanie tego co najważniejsze. O tym między innymi śpiewam w piosence "Kiedy w sercu miłość". O tym, że miłość jest ponad dumą i wszelkimi uprzedzeniami.

Nie masz wrażenia, że faceci boją się silnych kobiet? Wolelibyśmy się wami opiekować, troszczyć o was, to nam daje poczucie męskości.

Pewnie masz rację. Jestem jednak na takim etapie życia, że wszystko widzę wyraźniej. Jeszcze nie wiem, czego w życiu chcę, ale na pewno wiem, czego nie chcę. Nie wierzę już w to, że ludzie się zmieniają. Nie wierzę w to, że jeśli na początku nie jest dobrze, to później będzie lepiej. Związek to ciężka praca, ale do tanga trzeba dwojga.

Nie jest to zbyt negatywne podejście do życia?

Nie jest tak źle. To moja pierwsza płyta, na której nie ma ani jednego ostrego tekstu na facetów. Nikogo nie obwiniam. Dotychczas często zdarzało mi się, że teksty były reakcją na konkretne sytuacje, pisząc je miałam na myśli pewne osoby z mojego życia. Skoro była wina, to była i kara. (śmiech). Poza tym dla mnie samej była to pewnego rodzaju terapia, gojenie ran. Tym razem nikogo nie ukarałam, nie rozliczałam. Przyjęłam do wiadomości fakt, że nie wszyscy faceci są źli i że bywają także złe kobiety. Mogę nawet powiedzieć, że miałam szczęście spotykać w swoim życiu raczej tych lepszych, wolę jednak mieć się na baczności. Kluczem do tej płyty jest utwór „Książę”. Opowiada o tym, że książę z bajki to mit. Już nie czekam na silnego rycerza na białym koniu. Wraz z okrągłą trzydziechą naszły mnie takie refleksje i od teraz zamierzam sama się sobą opiekować. Choć oczywiście mam nadzieję, że spotkam kiedyś w życiu kogoś, z kim będę chciała się podzielić tym wszystkim co mam, całą sobą. Na pewno jednak nie chcę do nikogo należeć. Wybieram partnerstwo czyli to co niestety wielu mężczyznom w dzisiejszych czasach nie bardzo odpowiada.


Stąd tytuł płyty? „Fe-Male” ma być twoim manifestem kobiecości?

Tak, to płyta o relacjach damsko męskich, ale głównie dla kobiet. Myślę jednak, że i faceci znajdą na niej coś dla siebie, szczególnie jeśli chcą się dowiedzieć, jak ich kobiety widzą ich samych.

Wspomniałaś, że w tekstach nawiązujesz do konkretnych życiowych sytuacji. Nie robisz sobie krzywdy, rozdrapując w ten sposób rany? Utrwalając na zawsze nie tylko te dobre, ale i złe emocje?

Pewna dziennikarka powiedziała mi niedawno: Ale ty masz fajnie, dla ciebie to taka psychoterapia… I rzeczywiście, teksty to najlepszy sposób na odreagowanie. Tak już jest, że więcej ciekawych przemyśleń nachodzi mnie w gorszym czasie, bo kiedy jestem szczęśliwa, w ogóle nie mam ochoty tworzyć. Wtedy człowiek zatraca się i odlatuje. Ale gdy pojawiają się zgrzyty, dusza artysty ma ochotę śpiewać i krzyczeć, by to wszystko z siebie wyrzucić. Zresztą, to już chyba przeszłość. Chociaż teraz mój krzyk pozbawiony jest agresywności.

Nie zmienił się jednak twój ambiwalentny stosunek do facetów. W jednej chwili słyszymy na płycie pochwałę samotności, a za moment śpiewasz, że najcudowniej jest w jego ramionach.

Mówienie o tym przychodzi mi z trudem, bo każda płyta to dla mnie obnażanie się… Ale nie umiem inaczej. Nie potrafię śpiewać tekstów, które mnie nie dotyczą, które zostały wymyślone przez jakiegoś autora. Dlatego piszę sama. „Fe-Male” dzieli się na dwie części. Do „Ballady o miłości”, mojej ulubionej piosenki z tej płyty zresztą, coś się działo, był czas złości, negatywnych emocji. A od „Siłaczki” jest czas nadziei… Nie chcę już wszystkich facetów wybijać maczetą. (śmiech) OK, coś się znowu nie udało, ale czekam na coś nowego, lepszego. Nie mówię, że fajne jest życie bez mężczyzny, bo nie jest, ale nic na siłę. Nie chcę presji. Jeśli ktoś ma się pojawić w moim życiu, to nawet niech to będzie w wieku 50., 60. czy 80. lat, ale niech to będzie szczere i prawdziwe. Nie chcę ulegać presji otoczenia, uszczęśliwiać się na siłę, nie chce zgarniać pierwszego lepszego faceta z ulicy tylko po to, by podporządkowywać się kanonom obowiązującym od setek lat. To mnie nie interesuje. Chcę kochać i być kochaną!

Wszyscy dobrze cię znamy z ekranu telewizora, ale tak naprawdę nie wiemy, jaka jesteś. W tych wszystkich programach o tańczeniu i śpiewaniu ciągle zmieniają się stroje, makijaże, światła i trudno uchwycić w tym wszystkim prawdziwą Kasię Cerekwicką.

Każdy z nas czegoś szuka. Ostatnie lata były dla mnie takim czasem poszukiwań, sama musiałam się dowiedzieć, kim jestem i gdzie jest moje miejsce. Spadło na mnie coś, na co nie byłam do końca gotowa – popularność, flesze, różne wymagania. Teraz czuję, że nie do końca potrafiłam sobie poradzić z tym, że jestem na świeczniku, że jestem krytykowana. Słuchałam porad stylistów, doradców od wizerunku, ale zatracałam w tym samą siebie. Po wszystkim przychodziłam do domu, zmywałam makijaż, ściągałam strój i dopiero wtedy czułam się wolna. Moi znajomi zawsze śmiali się z dysonansu, pomiędzy tym, co widzieli w telewizji, a osobą, którą znali prywatnie. Kamera ma w sobie coś takiego, że człowiek od razu przybiera jakąś pozę… Ale mam nadzieję, że to już przeszłość. Ostatni rok był dla mnie czasem przemiany, miałam okazję zastanowić się nad sobą i chcę dać się poznać od tej prywatnej strony. Bo skoro życia prywatnego i tak już nie mam, nie muszę się chować w domu i nie muszę nikogo udawać. Na scenie i poza nią mogę być po prostu sobą. Mogę być tą Kaśką, którą znają moi przyjaciele.

Przejdźmy do muzycznej strony „Fe-Male”. Pop i RNB to wciąż twoje terytorium i nigdzie się stąd nie ruszysz, prawda?

Tak, przynajmniej na razie. Wprowadziliśmy trochę więcej syntetycznych brzmień, ale nie wszędzie – cztery piosenki zostały nagrane w tradycyjny sposób, z żywymi instrumentami, reszta to trochę taki misz-masz. Nie szukaliśmy na siłę, ale już od dłuższego czasu marzyły nam się mocniejsze bity i wreszcie postanowiliśmy zaszaleć. Wynika to również z tego, że mamy dostęp do coraz lepszego sprzętu, do próbek, na których pracuje Timbaland czy inni czołowi producenci z Ameryki. Kiedyś to, czym dysponowaliśmy, brzmiało gorzej, tandetnie, a teraz mogliśmy uzyskać poziom, którego nie powstydziliby się producenci z zagranicy.

Pracujesz od lat z Piotrem Siejką. Dlaczego właśnie on?

Rozglądałam się za innymi rozwiązaniami, ale praca z producentem nad płytą to rodzaj intymnego związku. Nie potrafiłabym pracować z kimś, kogo nie znam, a już na pewno nie z kimś, kogo nie lubię. Z Piotrkiem znamy się już osiem lat, jeśli nie więcej, razem walczyliśmy o pierwszą płytę i trudno byłoby mi nawiązać równie dobry kontakt z kimś nowym. Kiedy pracuję z Piotrkiem, mam wrażenie, że coś razem tworzymy. Kiedy pracuję z kimś innym – ten ktoś coś tworzy… Ważne jest również to, że z Piotrkiem słuchamy niemal takiej samej muzyki, mamy podobne inspiracje, podobną wrażliwość. Bywa, że nie widzimy się parę miesięcy, a kiedy się spotykamy, to nie dość, że polecamy sobie tę samą płytę, ale nawet wskazujemy te same utwory. Fajne jest też to, że Piotrek mi się nie poddaje. Kiedy na coś się uprze, to tak musi zostać. Chociaż udaje nam się czasem znaleźć kompromis: Ty w tej piosence chciałeś coś, czego ja nie chciałam? OK, w takim razie w następnej robimy tak, jak ja chcę. „Fe-Male” to nasza wspólna płyta.

Można wiedzieć, jakiej muzyki słuchacie?

Bardzo różnej. Naszym największym wzorem pozostaje jednak od lat Mary J. Blige. Każdej jej płyty słuchamy z wypiekami na twarzy. To kobieta, która od zawsze wywołuje we mnie największe emocje, rycze przy jej balladach jak bóbr.

Zauważyłaś, że takich głosów jest coraz mniej?

To prawda, czasy się zmieniają i głos wykorzystywany jest teraz bardziej jako dodatek do reszty. Kiedyś bardziej zwracano uwagę na to, czy wokalistka potrafi śpiewać, a nie na to, jak wygląda. Dzisiaj sprawdza się raczej to, czy może być chodliwym produktem, czy nadaje się na okładki wszystkich kolorowych czasopism dla pań. Muzyka schodzi na drugi plan, liczy się przede wszystkim PR, promocja i schematyczne hity, które wychodzą jak z fabryki. Niewiele jest naprawdę świeżych prawdziwych rzeczy.

Przygotowałaś sobie już strój w stylu Lady GaGi?

Podoba mi się jej teatralność, podoba mi się jak śpiewa, ale nie. (śmiech) Lady GaGa jest dla mnie zbyt agresywna. Choć uwielbiam kobiecość, nagość, seksapil, ale podany w bardziej zmysłowy sposób, bez wulgarności, natręctwa. Nie podoba mi się natomiast, że dzisiaj wszystkie wokalistki muszą świecić tyłkiem, żeby zaistnieć, ale zdaję sobie sprawę, że to też nie jest ich wybór. Tęsknię za takimi gwiazdami jak Aretha Franklin czy Barbra Streisand, które powalały głosem, nie urodą. Chciałabym być postrzegana, jako dobra wokalistka, a nie jako, ikona mody, gwiazda tabloidów, czy królowa skandali.

Do jakiej postaci filmowej mogłabyś się porównać?

Jestem fanką „Seksu w wielkim mieście”. Najbardziej uwielbiam Samanthę, bo chciałabym mieć tyle odwagi i być tak wyzwoloną kobietą, ale niestety… Jestem kimś pomiędzy Charlotte, a zimną Mirandą. Jestem z jednej strony osobą bardzo rodzinną, która za najbliższych potrafiłaby przegryźć tętnicę, a z drugiej tą silną kobietą, która nawet sama z dzieckiem dałaby sobie radę i bez ogródek wypowiada swoje poglądy. Jest szczera, czasami nawet za szczera. Myślę, że ten pociąg do skrajności wynika z mojego znaku zodiaku, czyli Ryb. Raz płynę w tę stronę, raz w drugą, ale zawsze jakimś cudem pod prąd.

Źródło: https://iswinoujscie.pl/artykuly/15254/