Niedawno otrzymał pan z rąk prezesa Polskiego Związku Jeździeckiego piątą nominację olimpijską w życiu. Serce mocniej zabiło czy to był kolejny dzień w biurze?
Paweł Spisak: Zdecydowanie mocniej zabiło. Nie po to w ostatnich latach bardzo ciężko pracowałem, żeby teraz obeszło się bez emocji. To bardzo miłe i fajne, że znalazłem uznanie w oczach trenera.
Do Tokio jedzie inny Paweł Spisak niż 17 lat temu do Aten?
Gdyby nie to samo imię i nazwisko, powiedziałbym, że jadą dwie zupełnie inne osoby. Byłem wtedy bardzo młody i gniewny. Wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem i tak naprawdę każdy rywal jest do pokonania, każdy cross jest łatwy. Miałem kubeł zimnej wody wylany na głowę, ale dużo więcej uczymy się przez porażki niż sukcesy. To doświadczenie z pierwszych igrzysk bardzo mnie zmotywowało. Wiele zmieniłem w mojej drodze sportowej i dzisiaj na pewno przystąpię do igrzysk z zupełnie innym doświadczeniem i innym nastawieniem. Myślę też, że z innymi możliwościami i umiejętnościami.
Gdyby miał pan teraz rywalizować z 23-letnim sobą, co byłoby pana największą przewagą nad młokosem?
Zupełnie inna głowa, świadomość, doświadczenie. Jeździectwo jest trochę specyficznym sportem w porównaniu z innymi dyscyplinami pod tym względem, że nie wszystko zależy tutaj od nas, ale również od konia. Najlepszy zawodnik bez niego nie znaczy nic i odwrotnie.
Czyli liczy się nie tylko doświadczenie jeźdźca, ale też konia?
Zdecydowanie. On też jest zawodnikiem i musi zdobyć doświadczenie na wielkich imprezach, na dużych arenach. Atmosfera, trudność i ranga robi dla niego różnicę. Przez te pięć lat od Rio zwiedziliśmy z Banderasem pół świata, startowaliśmy w wielu naprawdę poważnych imprezach. Również poza kontynentem, dzięki czemu mamy doświadczenie w startach po długich podróżach. Jestem prawie pewny, że to będzie miało znaczenie i przyniesie pozytywny efekt.
Banderas nie wspomina chyba Rio najlepiej. Zakończył występ potłuczony po groźnie wyglądającym upadku.
Na pewno jest bardzo waleczny i ambitny. Na pewno nie jest rzemieślnikiem. To trudny koń, ale jeżeli tę trudność potrafi się dobrze ukierunkować, to staje się ona atutem. Po Rio szybko się pozbierał. Bardzo często poważny upadek później mocno przekłada się na to, jak konie startują. Od zawodów w Rio nie popełniliśmy ani jednego błędu na crossie, przez pięć lat. To świadczy o tym, że wyciągnęliśmy wnioski, ale też o świetnej formie Banderasa, jeżeli chodzi o próbę terenową. Oby ten cross był w Tokio bardzo trudny, bo to nasza najmocniejsza strona.
Z punkty widzenia sportowca z Pana dyscypliny, bliżej chyba koniowi do członka rodziny niż sprzętu sportowego. To dużo więcej niż rakieta dla tenisisty.
Absolutnie tak. Banderas to mój kumpel, naprawdę jeden z lepszych. Bardzo dużo czasu spędza w Niemczech, przez to, że trenuję z niemieckim trenerem. Dojeżdżam do niego, aby go nie męczyć niepotrzebnymi podróżami. Więc jak przyjeżdżam, to zawsze mówię „Siemasz kumplu, zaczynamy robotę!”. My, jeźdźcy, jesteśmy takimi trochę trenerami personalnymi od wytrzymałości, techniki, psychologami dla tych koni. Musimy naprawdę świetnie poznać te zwierzaki, bo one nie potrafią nam powiedzieć co jest nie tak. Dlatego tak ważne jest obserwowanie ich na co dzień. Kiedy to wszystko połączymy w jedną całość, możemy doprowadzić konia do wysokiej formy i on odda nam to, co w nim najlepsze.
Jak będzie wyglądała podróż Banderasa do Tokio?
To zawsze wzbudza dużo zainteresowania, a wbrew pozorom jest świetnie opracowane. Konie od lat poruszają się drogą lotniczą i naprawdę odbywa się to bardzo płynnie. Często lepiej znoszą podróż lotniczą niż długie podróże samochodem, bo gdy nie ma zbyt dużych turbulencji, samolot porusza się bardzo płynnie. Mają komfortowe warunki, są transportowane w wygodnych kontenerach. Dodatkowo, specjalnie na potrzeby Igrzysk Olimpijskich, w kontenerze, w którym normalnie umieszcza się trzy konie w boksach, teraz będą tylko dwa, aby zapewnić im jeszcze więcej miejsca i przestrzeni. Banderas będzie leciał samolotem już czwarty raz, wcześniej za każdym razem dolatywał na miejsce w dobrej formie i nigdy nie było z tym problemu.
Zdarzały się sytuacje, kiedy najlepsi jeźdźcy tracili szansę na medale przez to, że koń był zbyt zmęczony lotem?
Niestety zdarzało się tak, ale myślę, że to nie jest kwestia samego lotu, tylko długiej podróży. Podczas ostatnich mistrzostw świata w USA, Szwedka Algotsson jechała świetnie przygotowana, ale finalnie koń niestety nie wystartował, bo po podróży się bardzo źle czuł. Takie rzeczy się zdarzają, ale mogą wystąpić także w przypadku długich transportów samochodem. W samolocie jest jedna świetna sprawa, że temperatura jest stała, a w samochodzie jest ją bardzo trudno utrzymać. Dlatego dużym atutem transportu lotniczego jest to, że po zapakowaniu koni do samolotu nic się już nie zmienia, nie pocą się, nie mają za zimno, są też na pokładzie osoby, które odpowiednio się nimi zajmują.
Powiedział pan, że jeździec jest trochę trenerem personalnym konia. Czy da się określić jaki procent sukcesu należy do jeźdźca, a ile zależy od zwierzęcia?
Uważam, że to jest 50-50, bo nawet najlepszy zawodnik na świecie bez dobrego konia niewiele może zdziałać. Na zawodach niższej rangi pewne rzeczy możemy zrekompensować. Super jeździec na gorszym koniu jest w stanie dodać tej jakości i odwrotnie, świetny koń na zawodach łatwiejszych jest w stanie pomóc jeźdźcowi. Natomiast na najwyższym poziomie liczą się detale – ułamki sekundy na każdym okrążeniu robią olbrzymią różnicę, jak w Formule 1. Przez to każdy błąd ma znaczenie, bo czołówka jest bardzo wyrównana.
Które z igrzysk były dla pana najciekawszą przygodą?
Priorytetem dla mnie są wyniki sportowe, więc Pekin najgłębiej mi został w głowie, a zaraz za tym Ateny, bo udział w pierwszych igrzyskach to spełnienie marzeń każdego chyba każdego sportowca. Ale Pekin jest na pierwszym miejscu z dwóch przyczyn. Po pierwsze – wynik sportowy, po drugie – lokalizacja. Każda impreza w Europie jest dla nas troszeczkę mniej fascynująca niż takie imprezy, które są dużo dalej, w miejscach oryginalnych, fascynujących i takie też były dla mnie Chiny. Tokio też byłoby wspaniałą imprezą, ale wiemy, że ograniczenia pandemiczne sprawią, że igrzyska będą bardziej smutne, bez udziału publiczności, albo tylko z tą miejscową. My jako zawodnicy nie mamy szansy zwiedzania okolicy, będziemy się tylko poruszać między terenami zawodów, a wioską olimpijską. To przykre, ale cóż, pozostaje się skupić na wynikach sportowych.
W Rio mieliście niebezpieczny upadek, a w Londynie musiał pan się wycofać przez kontuzję konia. Tokio będzie szczęśliwsze?
Jest bardzo mały odsetek przypadków, kiedy coś faktycznie jest zdarzeniem losowym, a nie kwestią przygotowania. W Londynie była szansa na przyzwoity wynik, no i zdarzyła się kontuzja konia. Trudno tu jednak mówić o pechu, bo miałem świadomość, że to koń z ogromnymi możliwościami, ale lata fizycznej świetności były za nim. Ryzyko, że to się wydarzy, powinno być wkalkulowane. Co do Rio, cały rok przygotowań był zły. Banderas był bardzo młody i niedoświadczony, zmieniliśmy szkolenie i trenera. Nic nie grało tak jak powinno. Gdyby wszystko wyszło, trzeba by to było rozpatrywać w kategoriach farta. Teraz przez pięć lat przygotowuję się z super trenerem, w dobrej atmosferze, wiele dobrych startów za mną, mam duże doświadczenie. I myślę, że po zawodach nie będziemy już mówić o żadnym pechu.
Jak wygląda pana proces przygotowań do igrzysk? Jak wpłynęła na niego pandemia?
Dla mnie przełożenie igrzysk o rok jest wielkim szczęściem. 2019 rok miałem bardzo dobry. Sezon przedolimpijski miał być zwieńczony mistrzostwami Europy, a tydzień przed nimi nabawiłem się kontuzji, która wyłączyła mnie ze sportu na pół roku. Jak wróciłem w siodło, powrót do formy był bardzo mozolny. Zeszły rok nie był dobry sportowo i dopiero w ostatnim starcie, w mistrzostwach Polski w Baborówku, udało się wygrać. Dzięki pandemii miałem dużo więcej czasu na przygotowanie do najważniejszej imprezy, wszystko wróciło teraz na dobre tory, spędziłem dużo czasu z trenerem w Niemczech.
No właśnie, pana trenerem jest Michaelem Jung, z którym będziecie rywalizować w Tokio o medale.
To najlepszy zawodnik WKKW w historii, zdobywca trzech złotych medali olimpijskich. Przyjaźnimy się i bardzo mi pomaga.
Czego się pan od niego nauczył?
To wielka postać w skali całego sportu. Trzy lata temu, kiedy tuż przed startem w mistrzostwach świata jego koń nabawił się kontuzji i nie mógł wystartować, i tak wsiadł w samolot, żeby mnie wspierać jako szkoleniowiec. To pokazuje wielkość człowieka. I jeszcze jedna ważna rzecz – zawsze mi się wydawało, że Banderas nie jest najlepszy, jeśli chodzi o konkurs skoków. Michael powiedział mi: „Pomyśl sobie o tym tak, że on nie jest słaby, tylko wystarczająco dobry”. Ma zupełnie inne spojrzenie, które normalnie daje psycholog sportu. To cudowne, że mogę z tego korzystać.
Podkreślał pan, że celem na igrzyska jest medal. Myślał pan o rywalizacji indywidualnej, czy drużynowej, w której Polska po raz pierwszy od 17 lat weźmie udział?
Jeździectwo to sport bardzo indywidualny. Trudno tutaj mówić o drużynie, zespołem jest bardziej koń z zawodnikiem, którzy tworzą zgrany duet. Ale jeśli każdy z nas ma optymalne warunki do najlepszego przygotowania się, to z tych indywidualnych sukcesów, powstaje sukces zespołowy, bo wyniki indywidualne liczą się do klasyfikacji zespołów. Ja patrzę na to troszeczkę samolubnie, ale dzięki temu mogę dać więcej koleżankom i kolegom z drużyny. Nie jadę do Tokio na wycieczkę, bo gdybym chciał, to bym sobie po prostu zaoszczędził i kupił bilet.
W WKKW drużynowo zdobywaliśmy medale na IO w Amsterdamie (1928) i Berlinie (1936). Dawno. Na czym kibice mogą opierać optymizm przed tegorocznym występem?
Warunki do przygotowań się poprawiły, przede wszystkim przez to, że otworzyliśmy się na świat. Po upadku Żelaznej Kurtyny trzeba było lat, żeby coś się zaczęło zmieniać. Kiedy pojawiło się więcej świadomości i pieniędzy, wyniki poszły do przodu. W zawodach międzynarodowych startuje coraz więcej Polaków, a za ilością zawsze idzie jakość. Po raz pierwszy od Aten jedziemy całym zespołem, dla wszystkich moich kolegów i koleżanek to będzie debiut. Dzięki temu doświadczeniu będzie można się rozwijać. Moje rady dla innych? Niech robią swoje, nie dając się zjeść nerwom. W tym roku zmieniły się przepisy i po raz pierwszy występ każdego z trojga zawodników będzie się liczył do wyniku kadry, wcześniej najsłabszy rezultat był nieważny. Przez to każdy błąd eliminuje drużynę z walki o medale. A z drugiej strony ci najlepsi muszą ryzykować, żeby mieć szanse indywidualnie. I otwierają się szanse dla tych ciut słabszych zespołów. Taktyka będzie bardzo ważna. I trenerów czekają trudne decyzje.
Dla innych zespołów to też nowość.
Tak, również dla wspaniałych Niemców, Anglików, Nowozelandczyków czy Amerykanów. Zawsze było tak, że pierwsza para jechała pewnie i bezpiecznie, niekoniecznie walcząc o medal indywidualnie. Miała dać spokój reszcie drużyny, tak żeby kolejne mogły ryzykować. W tym momencie jak pierwsza pojedzie słabiej, to nie wiadomo jak do tego podejść. Bardzo mnie ciekawi, jak to będzie wyglądało taktycznie.
Dużą rolę będzie miał trener reprezentacji, Marcin Konarski.
Oczywiście. Bardzo duże znaczenie ma rozstawienie, czy będę jechał pierwszy, drugi czy trzeci. Im później jedziemy, tym lepszy mamy przegląd sytuacji. Wiemy na jakie ryzyko możemy sobie pozwolić.
Przed wojną jeździectwo w Polsce było jednym ze sportów narodowych. Da się coś zrobić, żeby znów było tak popularne?
Żartując trochę – powoływać więcej ludzi do wojska! Jeździectwo w Polsce było na wysokim poziomie, kiedy opierało się na armii. Mówię też półserio, bo we Włoszech jeździectwo opiera się na służbach mundurowych, zawodnicy reprezentują wojsko, policję, a nawet lotnictwo czy pocztę. Dzięki temu łatwiej im o pieniądze na starty, za którymi idą sukcesy. I u nich taki model daje co parę lat medale na dużych imprezach. Ciekawym przypadkiem są też skoki narciarskie.
W jakim sensie?
Był taki czas, kiedy raptem kilka osób siadało przed telewizorami, żeby patrzeć, jak Polacy spadają na bulę. Później przyszły sukcesy Adama Małysza, za którymi przyszły bardzo duże pieniądze i wszystko się zmieniło. W każdym sporcie potrzebujemy takiego Małysza, którego sukcesy pociągną za sobą naród. Potrzebujemy bohaterów, z którymi możemy się utożsamiać, niezależnie czy startują w jeździectwie, saneczkarstwie, czy tańczą na rurze. Kochamy sportowców, którzy wygrywają.
Będzie pan dla polskiego jeździectwa takim Adamem Małyszem, który przebije sufit?
Biję w ten sufit od 20 lat. Najwyższy czas, żeby kolejne uderzenia go skruszyły.
Marcin Bratkowski
Content Manager, Arskom Sport Brokers