Paulina Olsza: Przez lata był Pan prezesem AKF „Horyzont”. Jak doszło do jego powstania?
Eliasz Leśnik: Od najmłodszych lat miałem zacięcie do tworzenia nowych rzeczy. Ujścia swoich twórczych zapędów szukałem w różnych dziedzinach, między innymi malarstwie. Po jakimś czasie zafascynowało mnie filmowanie i możliwości techniczne ówczesnych sprzętów – 43 czy 44 lata temu urządzenie utrwalające 16 klatek na sekundę było czymś, co pobudzało wyobraźnię w sposób dotąd niespotykany. Zacząłem gromadzić wokół siebie ludzi, którzy także byli zainteresowani kamerowaniem i gdy uzbierała się nas dziesiątka mogliśmy złożyć wniosek o rejestrację naszej grupy do federacji Amatorskich Klubów Filmowych. Wypracowaliśmy statut i w niedługim czasie znaleźliśmy też sponsora – zgłosiło się do nas PPDiR „Odra”, które na działalność naszego klubu przeznaczyło skromny budżet i zakupiło jedną czy dwie kamery oraz stolik montażowy. Początkowo z braku siedziby spotykaliśmy się na polanie, potem zaczęliśmy się upominać o pomieszczenie ze względu na pogodę, która czasami była kapryśna. Po kilku zmianach lokali naszym stałym miejscem był adres Rybaki 15. Klub zaczął oficjalnie funkcjonować 20 lutego 1964 roku.
Pamięta Pan pierwszy zrealizowany przez klub czy Pana samego film?
Był to film „Nie”, będący swoistym protestem przeciwko wojnom i przemocy. Jego koncepcja była oparta na morzokształtach Tychawskiego – mieszkańca Świnoujścia, który na swoim balkonie wystawiał fragmenty drzew zdeformowanych przez fale morskie. Ich kształty kojarzyły mi się z kształtami ludzi, którzy przeszli piekło wojny i obozów koncentracyjnych i zainspirowały mnie do stworzenia filmu – protestu przeciwko szeroko pojętej agresji w stosunku do drugiego człowieka. Korzenie drzew poustawiałem na plaży i filmowałem po kolei każdy z nich, po jakimś czasie dołączyłem do tego także dość dramatyczny komentarz. Forma mojej wypowiedzi była bardzo skromna, ale wyraziłem w niej to, a co mi chodziło: niezgodę na cierpienie i krzywdę ludzi.
Co Pan czuł stając pierwszy raz za kamerą?
Ogromną satysfakcję z faktu tworzenia i tego, że nie jestem człowiekiem biernym, ale robię coś takiego, co pozostanie po mnie dłużej. Uważam (i ten mój pogląd starałem się także wpoić członkom mojego klubu), że człowiek swoją wartość osiąga poprzez stawiane sobie cele i działania. Nie powinniśmy być bierni, apatyczni i przemijający, ale powinniśmy chcieć zostawić po sobie coś wartościowego.
Jak wyglądały kursy filmowania, które Pan prowadził?
Każdy, kto zgłosił się do nas na kurs musiał najpierw przejść przez dział fotografii, dopiero potem wtajemniczaliśmy go w tajniki sztuki filmowania. Ja swoją wiedzę nabywałem na wszelkiego rodzaju kursach dla instruktorów fotograficzno – filmowych i jak najwięcej z tego, co udało mi się z nich wynieść chciałem przekazać dalej. Każdy z nowych adeptów musiał się najpierw zapoznać z możliwościami kadru. Wspólnie zastanawialiśmy się nad celem ściemnienia czy rozjaśnienia danego elementu, nie pozostawialiśmy nic przypadkowi, każde działanie musiało mieć głębszy sens i wynikać z jakiejś głębszej koncepcji. Można powiedzieć, że nasza praca była zgodna z pewnym starym powiedzonkiem, które mówi, że jeśli w pierwszym akcie zawiesimy na ścianie strzelbę, to w ostatnim musi ona wystrzelić. Tym bardziej boli mnie to, co widzę teraz w telewizji. Lata, w którym prowadziłem AKF były pięknym okresem pod jednym względem: filmy musiały być pouczające, musiały wychowywać, a wszechobecna w dzisiejszych czasach przemoc była bardzo źle widziana. Na konkursach dla filmujących amatorów wszystkie filmy, które nosiły zabarwienie kryminalne były automatycznie odrzucane. Media posiadają ogromną moc i muszą zdać sobie sprawę z tego, że powinny jej używać w celu szerzenia dobra i szacunku, a nie przemocy i agresji. Na kursach uczyłem także budowy scenariusza, scenopisu, techniki filmowania i psychologii. Pierwsza część szkolenia kończyła się egzaminem teoretycznym, potem grupę dzieliliśmy na 3 grupy realizatorskie. Każda z nich pisała swój scenariusz i przekazywała go razem z podaniem o przyznanie kamery do zarządu, który projekt przyjmował, przekazywał do poprawki albo w całości odrzucał. Gotowy film powstawał zazwyczaj po kilku miesiącach, a na jego produkcję składały się setki prób i błędów dotyczących dźwięku, efektów specjalnych itp.
Mówi Pan, że współczesne media zatraciły odpowiedzialność za wychowanie widza. Telewizja, Internet i prasa idą według Pana w złym kierunku?
Absolutnie tak. To jest trochę tak, jakbym mając materiał do zbudowania czegoś pięknego stworzył broń. Media powinny emitować programy o kobietach, które uratowały swoje małżeństwa, o sposobach walki z patologią w najbliższym otoczeniu, o tym, co pokaże ludziom, że da się żyć godnie i z szacunkiem do drugiej osoby. Dzisiejsze media lansują modę na zabijanie, przemoc i agresję, zamiast pomagać rozwiązywać problemy każdego z nas.
Oprócz filmów artystycznych członkowie AKF-u kręcili też przeróżne kroniki dla „Odry”. Czy w tej współpracy zdarzały się kiedykolwiek jakieś konflikty na tle politycznym?
Raczej nie. Co jakiś czas na zebraniach odwiedzał nas przedstawiciel przedsiębiorstwa, żeby sprawdzić, o czym na nich dyskutujemy. Sami nie dążyliśmy także do żadnych sporów. Chcieliśmy tworzyć coś własnego, na arenie Polski byliśmy dostrzegani, więc współpraca układała się dobrze.
Jak zapatrywał się Pan na ideę przeglądu „Podwójny horyzont”?
Byłem bardzo zadowolony z faktu, że ktoś chciał odświeżyć i przypomnieć naszą twórczość sprzed kilkudziesięciu lat. Miałem natomiast obawy co do wyświetlanego filmu o pochodzie pierwszomajowym – bałem się tego, że dla kogoś ten film mógłby stać się dramatem. Ludzie się zmieniają i mają prawo się zmieniać, nie powinni ponosić konsekwencji za swoje działania, które 10 czy 15 lat temu były zgodne z prawem, ale po zmianie ustroju są widziane źle. Jak na pierwszy raz uważam, że przegląd był bardzo udany.
Dziękuję za wywiad.
Pierwsze szkolenia robił nam Pan Gonczarow z TV Szczecin. Były to podstawowe kursy prowadzenia kamery.
Nie Piechowskiego tylko Tychawskiego, więcej rzetelności.