Polacy już mieli wracać do kraju. Wtedy, jak opowiada "Faktowi" Mordas, część pasażerów i jeden z księży wpadli na pomysł, żeby przejechać przez słynny garb Grenoble - stromą drogą we francuskich Alpach. To miała być ostatnia atrakcja pełnej wrażeń pielgrzymki...
Dopiero przy wjeździe na karkołomną trasę piloci i kierowcy zauważyli, że na alpejskiej drodze obowiązuje zakaz wjazdu autobusów. - Nagle poczułem, że kierowca zaczął tracić panowanie nad wozem. Hamował, ale to nic nie pomogło. Autobus jechał coraz szybciej i szybciej. Wybuchła panika. Runęliśmy w dół z ogromną prędkością. Pamiętam tylko potworny huk. Nie wiem, co działo się potem. Straciłem przytomność - relacjonuje "Faktowi" 63-latek.
Gdy ocknął się, był przykryty grubą warstwą błota i żużlu. W ustach czuł krew. Nie czuł bólu, ale nie mógł się ruszyć. Oddychał z trudem. Do nosa wdzierał się potworny swąd spalenizny...
- Zacząłem zgarniać z siebie błoto i wtedy zobaczyłem, że jestem przygnieciony martwymi ludźmi! Nigdy tego nie zapomnę. Byli zakrwawieni. Niektórzy nie mieli kończyn... Nie mogłem oddychać - opowiada drżącym głosem.
Wtedy po raz kolejny pan Józef stracił przytomność. Ocknął się dopiero wówczas, gdy leżał już na trawie. Wokół uwijali się francuscy ratownicy i lekarze.
Trafił do Szpitala Południowego w Grenoble, gdzie przewieziono Polaków z lżejszymi obrażeniami. Pan Józef ma obrażenia głowy i nóg, w których tkwią jeszcze odłamki metalu. Wczoraj przyjechała do niego żona, a francuski lekarz zapewnia, że będzie jedną z pierwszych osób, które będą mogły wrócić do domu.
FAKT
Naprawdę nie potrafię zrozumieć, dlaczego ktoś wrzu