Pośród pięknej ojczystej mowy dało się słyszeć chłodny w brzmieniu niemiecki, bulgoczący holenderski, wesoły czeski i oczywiście angielski, stanowiący podstawę współczesnej komunikacji.
fot. Jakub Feliks
Dobiegła końca pierwsza edycja szczecińskiej uczty rocka. W ciągu minionych dwóch dni (tj. 24,25 czerwca) można było uczestniczyć w muzycznym szaleństwie, jakiego to miasto jeszcze nie widziało. Gwiazdy pierwszej wielkości oraz potężna dawka energii przyciągnęły tłumy z całego kraju i nie tylko.
Pośród pięknej ojczystej mowy dało się słyszeć chłodny w brzmieniu niemiecki, bulgoczący holenderski, wesoły czeski i oczywiście angielski, stanowiący podstawę współczesnej komunikacji.
fot. Jakub Feliks
Jeśli nie świat to na pewno cała rockowa Europa zawitała w te dni do Szczecina chcąc uczestniczyć w pierwszej odsłonie festiwalu.
Na miejsce wybrano stadion Pogoni, którego płytę pokryto specjalną matą, mającą zapobiec zniszczeniu murawy. Od godziny 14:00 otwierano bramy, aby pierwsi chętni mogli zająć dogodne pozycje przed rozpoczęciem koncertu.
Od 16:00 występy i tak do późnych godzin wieczornych. Pierwszy dzień i cały festiwal rozpoczął zespół Happysad. Potem Coma, która zebranych fanów wprowadziła w wyśmienity nastrój. Rogucki i spółka zagrali takie hity jak "Czas globalnej niepogody" czy "System".
fot. Jakub Feliks
Następnie szczeciński Hey z Kasią Notowską na czele, czyli powrót do korzeni. Po polskich kapelach przyszedł czas na zagraniczne gwiazdy i to naprawdę pierwszej wielkości. Trzeba przyznać, że większość osób czekała właśnie na nie, ponieważ wszyscy zgromadzeni wokół ogródków piwnych i namiotów gastronomicznych zeszli na murawę w ciągu kilku chwil, tworząc ogromny tłum. Na pierwszy rzut Kaiser Chiefs i charyzmatyczny frontman- Ricky Wilson. Grupa zagrała kilkanaście utworów, w tym najbardziej znany "Ruby". Szefowie zdawali się mieć niewyczerpane zasoby energii, a Ricky wspinał się po konstrukcji sceny skąd śpiewał i zachęcał publiczność do
zabawy.
fot. Jakub Feliks
Najlepsze miało dopiero nastąpić. Na tyłach sceny wywieszono ogromny sztandar z powykrzywianymi wizerunkami członków zespołu Limp Bizkit. Konsoleta została przyozdobiona polska flagą, co wywołało ogromny aplauz publiczności. W blasku światła na scenę wkroczyli Fred Durst, wymalowany Wes Borland, Sam Rivers, John Otto i DJ Lethal. Trzeba uczciwie przyznać, że dopiero wtedy rozpoczęło się prawdziwe SHOW.
Grupa, reaktywowana w lutym tego roku, zagrała swoje największe przeboje.
fot. Jakub Feliks
Ciężkie brzmienia w połączeniu z rapem Dursta sprawiły, że zgromadzona publika szalała. Grupa grała ponad półtorej godziny i zakończyła utworem "Take a look around". Drugiego dnia przyszło dużo mniej osób niż w środę, być może za sprawą pogody, która cały dzień płatała figle. Na początek wystąpiła formacja Izrael - legenda polskiego reggae. Następnie ostrzejsze dźwięki i zespół Lipali.
- Bardzo dobrze nam się tu grało, bo jeśli chodzi o zawartość merytoryczną tego festiwalu, to odpowiada mi bardziej niż na przykład na Openerze – powiedział Tomek Lipnicki z Lipali po koncercie. Ostatnią polską grupą był zespół Myslovitz. Chyba najbardziej wyczekiwany pośród rodzimych wykonawców. Ekipa zagrała swoje największe przeboje, a Artur Rojek zdawał się być w naprawdę wyśmienitej formie. W końcu przyszła pora na gwiazdy wieczoru, czyli Manic Street Preachers i Chrisa Cornella.
fot. Jakub Feliks
Zgromadzeni ludzie nie wypełnili całej przestrzeni przed sceną, jak dzień wcześniej na Limp Bizkit, ale widać było, że bawią się przednio. Pierwsza edycja festiwalu dobiegła końca. Pomimo pewnych niedociągnięć logistycznych(np. zbyt mała ilość udostępnionych toalet, zbyt mała ilość punktów gastronomicznych), należy stwierdzić, że impreza była naprawdę udana. Pozostaje mieć nadzieję, że szczeciński festiwal stanie się wydarzeniem cyklicznym, który co roku będzie przyciągał w nasze strony gwiazdy wielkiego formatu.
Jakub Feliks
źródło: www.iswinoujscie.pl
Co to za brednie? Ta impreza to w ogóle nie był żaden festiwal, tylko kilka sztucznie połączonych koncertów. Festiwal jest wtedy, gdy są imprezy towarzyszące i odpowiednia infrastruktura. A tu zagrało kilka kapel każda 'z innej parafii', nie było porządnego pola namiotowego, brak stoisk z muzyką i gadżetami, zero promocji, zero stoisk z żarciem. Poza tym było żenująco mało ludzi, to już na Dniach Morza w 10 razy mniejszym Świnoujściu też było kilka tysięcy, tak więc mówienie o jakimś szczecińskim sukcesie to po prostu nieporozumienie. Organizatorzy nie chcą się przyznać do porażki, bo miasto wpakowało grube pieniądze a efekty mizerne. Ale oczywiście takie imprezy powinny być, tylko pod warunkiem lepszej organizacji.
u nas nie zorganizują takiej imprezy ale była za to Doda elektroda
www.youtube.com/watch?v=vXaUoCumOyc
Limp Bizkit zamiotl kto nie byl niech zaluje my bylismy i czadowo bylo!! pod scena pogowalismy do konca!!
byłem :) BYło Wyjebanie !
W większych zadupiach, gdzie jest 5 tys. mieszkańców odbywają się wielkie" rangą"imprezy...
fajnie, ze w naszym wojewodztwie jakies fajne koncerty w koncu sa, niestety Swinoujscie to na tyle wielkie zadupie, ze nigdy czegos takiego u nas nie zoorganizuja :)